niedziela, 29 listopada 2009

Rocznica.

Spać mi się chce, jak diabli.
Ale muszę tę notkę napisać :)
Rok temu też nie spałam :)
Pakowałam walizki. I rozmyślałam...
Jak zmieścić całe życie do 15 kg torby? Plus 10 kg bagażu podręcznego...?
Książki, płyty...
Czy resztka kasy na karcie kredytowej wystarczy na życie, dokąd nie znajdę pracy?
A co będzie, jak nie znajdę? Recesja już się wtedy zaczynała...
Jak zadomowię się w Irlandii?
W Austrii było mi paskudnie - zupełnie mi tamta nacja nie odpowiadała...
Daria. To że nie zabieram jej ze sobą...
Paskudne uczucie, zostawić dziecko. W oczach wielu osób robię za wyrodną matkę...
Mała trzymała się dzielnie, dokąd nie przeszłam za barierkę. A potem, jak myślała, że jej już nie widzę, popłakała się na ramieniu mojego brata - nie chciała mnie utrudniać rozstania. Moja Dzielna Mała Dziewczynka.
Ryczałam, jak samolot startował... A potem się pozbierałam. Podjęłam decyzję i miałam zamiar konsekwentnie ją realizować.
No i Mark. Nasze pierwsze spotkanie po niemal roku, czysto korespondencyjnym...
Jego - najpierw namowy, żebym przyjechała, a potem - odradzanie. Bo go strach zaczął łapać...
Oczywiście, tradycyjnie, spóźnił się po mnie na lotnisko :D
A potem, okazało się, że Niecierpliwiec nie chciał czekać dwóch godzin, żeby mnie wieźć do domu :D Zarezerwował pokój w hotelu, w Dublinie :)
"Nie ruszaj się, Kobieto... Nawet nie drgnij..." :)))
(przepraszam za ten ekshibicjonizm, ale to w końcu mój blog, i mam se prawo powspominać, nie? :)) )
Docieranie się - co inszego jest - spotkania na neutralnym gruncie, a co inszego - mieszkanie u kogoś w domu...
Jego dziewczynki - na szczęście tu nie było problemu :) Dogadałyśmy się z mety :)
A potem - 3 miesiące bezskutecznych poszukiwań pracy... Pieniądze topniały. A ja, jak ten tonący z brzytwą - nie poddawałam się.
I w końcu - jest! :)
Na tydzień przed planowanym powrotem do Polski. Na koncie zostało mi mniej, niż sto euro...
W Dublinie, z zamieszkaniem, opieka nad starszą panią...
Pojechałam na interview z duszą na ramieniu - a co będzie, jak Babcia jest marudna i złośliwa? Jak ja to wytrzymam? Mieszkać pod jednym dachem...
A potem okazało się, że z Bridget dogaduję się lepiej, niż z własną matką. A i Dublin, którego w początkowych poszukiwaniach tak bardzo unikałam (potrzebna mi była ta wiejska sielanka bardzo, na początku), jest świetnym miastem, pełnym uroku i życia.
Dziękowałam Bogu za każdy kolejny dzień.
I nadal dziękuję.
I - oby tak do końca życia :)))))
Amen.

Właściwe miejsce.

Ciche szczęście.
Tak chyba najlepiej można określić to, jak się czuję :)
Takie małe ciepłe miejsce, które zawsze gdzieś tam jest, w środku...
To nie jest tak, że nie mogłabym żyć bez tego konkretnego faceta. Albo - że nie potrafię być szczęśliwa bez Niego.
Potrafię.
Ale siedząc w Jego kuchni, czytając książkę, zerkałam na Marka gotującego wczorajszy obiad (ja dla odmiany zrobiłam dziś lunch. I zostałam doceniona :PP), podśpiewującego sobie pod nosem, jak zwykle (to jest prawda - WSZYSCY Irlandczycy śpiewają :DD), I po prostu czułam się na swoim miejscu.
Mam nadzieję, że znacie to uczucie - takiej... właściwej przynależności. Ten dom, ten widok za oknem, ta osoba obok was - jakby nie było innego miejsca na Ziemi, gdzie powinniście, a co najważniejsze - gdzie chcielibyście być :)
Od dawna nie czułam się tak zrelaksowana, spokojna. Żadnych niepokojów.
I to uczucie warte jest wszelkich starań.

piątek, 27 listopada 2009

I znów jest różowo... :)))

Wiem, obiecywałam sobie, że odpuszczam. Że już nigdy...
Może to jest współuzależnienie. Może jakaś inna chora zależność. A może miłość...
Na pewno nie podlega to pod rozum.
Nieważne.
Ważne jest to, że jak na skrzydłach polecę jutro (jak się uda), albo w niedzielę do Enniscorthy :))))))

piątek, 20 listopada 2009

Klęska żywiołowa.

No to mamy powódź.
Dublina, na szczęście, nie dotyka, ale południe i zachód Irlandii są mocno pod wodą - dużo rzek w tym kraju, a przy ostatnich ulewach po prostu wystąpiły z brzegów. Poziom wody - 2,5 - 3 metry w niektórych miejscach.
I znów - chciał, nie chciał - myślałam o tym facecie w mundurze. Raz - ponieważ wojsko, jak zwykle w takich przypadkach - pomaga cywilom, a pamiętam, jak przy poprzedniej powodzi (akurat gadaliśmy na skype'ie) w środku nocy dostali rozkaz. A dwa - Enniscorthy jest regularnie w takich przypadkach zalewane przez River Slaney. Na szczęście dom Marka jest na wysoko, na wzgórzu.
Cieszę się, że Daria była dwa tygodnie temu - Galway jest pod wodą, drogi nieprzejezdne, ani autobusy, ani pociągi nie kursują.
Dziś dzień odpoczynku - słoneczko świeciło i cieplutko było.
A jutro znów ma lać.
Chyba dalej będę pisać :))

środa, 18 listopada 2009

Złodziejski Ryanair

Pokrótce, dla tych, co latają... (i nie czytali tej notki w Knajpie, na Alternatywie) Musiałam zmienić datę wylotu z Dublina, w istniejącej już rezerwacji. Normalna opłata w takim przypadku jest 25 euro plus różnica w cenie, jeśli nowy bilet kosztuje drożej. Poszłam na stronę Ryanaira, weszłam w sekcję "zarządzaj swoja rezerwacją", i wklepałam nową datę wylotu. Pokazało mi, że nowa cena jest o 61 euro wyższa od poprzedniej - więc musiałabym zapłacić razem 86 euro z drobnymi centami. Cuś mnie tknęło - polazłam na stronę Ryanaira, sprawdzam ile kosztuje lot na dany dzień... i ku memu ogromnemu zdziwieniu nie jest to 249,99, jak mi pokazało w "zarządzaj swoją rezerwacją", a... 73,36 Więc zdecydowanie mniej, niż zapłaciłam poprzednio, czyli różnica w cenie mnie nie dotyczy, a jedynie 25 euro opłaty manipulacyjnej. Znakomita większość ludzi nie sprawdzi regularnej ceny na stronie, tylko zapłacą, co im "zarządzaj swoją rezerwacją" pokaże. Kradzież w biały dzień. Licząc na to, że nikt nie złapie za rękę. Jak do nich zadzwoniłam, wkurwiona do granic możliwości, to najpierw próbowali ze mnie idiotkę zrobić, że niby nie rozumiem ich zasad zmiany rezerwacji. Dopiero jak im krok po kroku wyjaśniłam, że rozumiem dokładnie, tylko nie lubię jak mnie ktoś wykorzystuje seksualnie bez mojej zgody, to natychmiast zmienili ton, i zmienili mi rezerwację jedynie za opłatą manipulacyjną.
A potem napisałam maila do gazety :DDD Niech inni profitują z mojego doświadczenia.

wtorek, 17 listopada 2009

Jaś nie doczekał...

No i dupa.
Nie będzie szalonego weekendu w Enniscorthy.
Skończyło się, zanim się na dobre zaczęło.
Ale może to i dobrze.
Trochę mi żal tych dwóch lat, silnych, w końcu emocji. Lubiłam być z Markiem. Uwielbiałam być z Markiem. Nie znosiłam tylko tego, że nigdy nie wiedziałam, czego się mogę spodziewać.
Dalej uważam, że nie popełniłam aż tak wielkiego grzechu, składając mu niezapowiedzianą wizytę, żeby było to coś nie do wybaczenia. Owszem, naruszyłam jego prywatność, ale to jest coś, o czym można porozmawiać, wyjaśnić sobie różnice w osobistych granicach. No cóż, widocznie dla niego nie jest. Co tylko potwierdza to, czego cały czas się obawiałam, i co, co jakiś czas, odzywało się w mojej głowie - nigdy nie byłabym szczęśliwa z tym facetem. Coś jak Scarlett i Ashley - dwoje ludzi, wzajemnie sobą zafascynowanych, ale kompletnie nie dla siebie.
Zastanawiałam się, jaka byłaby idealna kobieta dla Marka. I wyszło mi na to, że taka, do której by coś czuł... lol lol
A on boi się cokolwiek czuć. Więc takiej kobiety nie ma. I nie ma znaczenia, jak wiele chciałabym mu dać. On po prostu nie chce tego wziąć. Albo - boi się konsekwencji tego, co by się mogło stać, gdyby zaakceptował moje uczucia. Strach przed zranieniem jest w nim silniejszy, niż strach przed samotnością...
Cóż...
Muszę to przetrawić, zaakceptować, i... życie toczy się dalej.
Idę do kina na "Facetów, którzy gapią się na kozy".
Komedia, to był jedyny wybór dla mnie na dziś.
I zakupy.
Piżamkę muszę sobie kupić na zimę. I golf. I pikowaną kamizelkę.
Przeżyję :)))

środa, 11 listopada 2009

Najlepszy weekend ever :)

No to moje dziecko dało mi znać, że wylądowało w Wawie :)
A ja mogę troszku odpocząć...
To były bardzo intensywne 4 dni :)
Ale - od początku...
Mała przylatywała w sobotę po południu (Mała, phi! :D Może ze 2 cm mniejsza ode mnie... :DDD). Eamonn prosił, żeby mu pozwolić jechać ze mną na lotnisko. Pozwoliłam. I dobrze :) Pewnie bez niego nie pchałabym się samochodem na lotnisko, tylko wzięła autobus. A tak - Daria miała niespodziankę, a poza tym, korzystając z niezłej pogody, prosto z lotniska zawiozłam ją na półwysep Howth (podobało się bardzo), a potem na Bull's Island, na plażę, zbierać muszelki (podobało się jeszcze bardziej :)).
W Irlandii, w przeciwieństwie do Polski, można wjechać samochodem na samiutka plażę :) I wcale plaża nie jest przez to brudniejsza, niż u nas :) I nikt nie szaleje, bo co jakiś czas przewija się patrol gardai :)
Do domu wróciłyśmy wieczorkiem. Bridget wychodziła z jednym z synów na kolację, więc chatę miałyśmy dla siebie - Zemsta Sithów w TV, pizza, kanapa i my :))
Następnego dnia rano spakowały-my się, zjadły co-nieco, odpaliły grata i - jazda :)
Pogoda była przepiękna - słońce, cieplutko - jak wrzesień, a nie połowa listopada :) Po autostradzie mogłam se pomykać spokojne 120 (to tu limit prędkości jest, a więcej i tak nie było potrzeba :)), dziecko podziwiało widoki za szybą: "Owieeeeczki!!! Białe krówki!!! Koniiiki!!" :DD
Ale jak dojechałyśmy do Galway, Daria stwierdziła - Mamo! Ja chcę tu mieszkać!!! :DD
Muszę przyznać, że kiedy pisałam o Galway w Alternatywie, czy Tęczy, to zupełnie inaczej je sobie wyobrażałam. Na podstawie fotek w necie, można myśleć, że Galway to niewielkie irlandzkie miasteczko rybackie, ze ślicznymi zabytkowymi uliczkami... No, to mniej więcej tak, jakby oceniać Kraków po Kazimierzu, czy Starym Mieście :DDD
Bo Galway jednoznacznie skojarzyło mi się z Krakowem :) Piękne zabytkowe centrum, a dokoła tego - wibrujące nowoczesnością centrum kulturalno-uniwersyteckie. Re-we-la-cja! :)
No a potem wyjechałyśmy z Galway w kierunku Clifden. I - niemal nie byłam w stanie prowadzić - tak mi dech zatykało z wrażenia...
Connemara jest urzekająca. Dzika przyroda, mnóstwo jezior, jeziorek, skał, skałek, góry w tle - skrzyżowanie Bieszczadów ze Szwajcarią Kaszubską... z dodatkiem czegoś, czego nie umiem nazwać, a co jest wybitnie irlandzkie ;))
Dzień chylił się ku zmierzchowi, byłam zaledwie o jakieś 30-40 km od Clifden (gryplan był, że tam nocujemy), aż tu nagle zobaczyłam znak drogowy - na Roundstone... Sprawdziłam na mapie - piękna droga (ekhem... dróżka), wzdłuż wybrzeża Atlantyku - też doprowadzi nas do Clifden, a po drodze jeszcze zaliczymy latarnię morską w Slyne Head...
Skręciłyśmy - głusza, dzicz, środek lasu... a silnik mojego a-uta przestaje pracować...
Niedziela, droga taka, że samochody może ze dwa dziennie przejeżdżają, cimno się robi, ja nawet latarki nie mam, głupia cipa, bo miałam kupić, ale jakoś nie wyszło... Dobrze, że zasięg w telefonie był, to przynajmniej poskarżyć się było komu :)
Zadzwoniłam do... Eamonna :P Rita - jego mama, poszła odmawiać nowenny. Przejeżdżał samochód - zatrzymałam.
Przemiłe małżeństwo, z córką, gdzieś tak w wieku Darii, kobita zdawała się mieć więcej pojęcia o samochodach, niż mąż - spytała czy nie przejechałam przypadkiem przez kałużę... Przejechałam. Sprawdziła kable - mokre. Czy mam WD-40? Nie, ale mam olej sylikonowy. Popryskała, powiedziała, żeby odpalić... Odpalił :)
Landara dalej sprawiała kłopoty; z jakiegoś powodu gasła, franca, na czwartym biegu... Ale Przemiłe Małżeństwo nie zostawiło nas samych sobie - powiedzieli, żeby jechać, a oni pojadą za nami, dopóki nie upewnią się, że wszystko w porządku. Odpuściłyśmy latarnię morską - pokazali nam najkrótsza drogę do Clifden, i tam się udałyśmy. Na trzecim biegu :D
Clifden - piękne :) Szukanie noclegu zaczęłyśmy od Abbyglenn Castle Hotel. 130 euro za nas obie - nie, dziękuję bardzo :) Wróciłyśmy do centrum miasteczka: nocleg ze śniadaniem - 50, przepyszna kolacja, z lampką wina dla mnie (musiałam odreagować stres) - 38. Prawie darmo :D
W naszym B&B miała być sesja tradycyjnej muzyki - ale zaczynała się ok 10.00, a ja padałam na pysk po całym dniu prowadzenia, i stresach z a-utem. Więc poszłyśmy spać - Daria była zmęczona nie mniej ode mnie :)
Rano obudził nas deszcz :) Taka jednostajna wilgoć w powietrzu, znad Atlantyku.
Irlandzkie śniadanie bardzo mojemu dziecku smakowało - zwłaszcza, że zamiast nielubianego jaja dostała trzeci plasterek bekonu :)
Wsiadłyśmy do a-uta. Odpaliło, mimo deszczu. Ufff...!!!
Eamonn zadzwonił, żeby nie wyjeżdżać z Clifden, póki nie sprawdzimy, czy a-uto działa na wszystkich biegach. Pojechałyśmy z Darią do Aldi-ka - czwórka wlazła bez problemu - hurra!!
Zrobiłyśmy małe zakupy na drogę, wsiadłyśmy do a-uta... Dupa. Nie odpala.
Jak już zaczęłam się bać, że wychechłam akumulator, wróciłam do sklepu, i zapytałam o najbliższy warsztat. Kasjer - Niemiec - nie miał pojęcia. Ale kobitka, która akuratnie robiła zakupy, powiedziała, że warsztat jest bliziutko, a ona i tak tam jedzie, więc mnie podrzuci.
Policzyłam kasę - zostało mi 87 euro :P I pełny bak paliwa, chwała Bogu.
Facet w warsztacie wsiadł do holownika - jęknęłam, licząc w wyobraźni, ile mnie będzie kosztowało samo holowanie... Po drodze spytał, jakie auto - Seat cordoba? Super! Akurat ma w warsztacie zezłomowany - będą używane części. Ufff...!!!
Wróciłyśmy z Darią do naszego B&B - torf trzaskał wesoło na kominku, dostałyśmy wielki dzban gorącej herbaty (3 euro), i czekałyśmy na kontakt z warsztatu - mechanik powiedział, że jak zobaczy, co jest grane i skalkuluje koszt naprawy - da mi znać. Po pół godzinie wiedziałam, że całość - holowanie, części i robocizna - będzie mnie kosztować 50 euro. Ufffffff!!!! Żyjemy :)
Jedyne moje zmartwienie teraz, to było - dojechać przed nocą do Dublina, przy zacinającym ulewnym deszczu...
Ale bo ja normalna jestem? :DDD
Przecież nie moglam wracać zwykłą prosta drogą. W końcu samochód, po odebraniu z warsztatu, odpalał jak nowy :)
Więc przewiozłam Darię między dwoma łańcuchami górskimi, wzdłuż kilku kolejnych jezior, drugą stroną Lough Corrib (nie mogłam sobie odpuścić :DD) - gdyby świeciło słońce, to zeszło by nam o wiele dłużej, bo zatrzymywałabym się na pstrykanie zdjęć, co kilka kilometrów :))
Do Dublina dojechałyśmy na czas, mimo ulewy. Wieczorem padłam na pysk.
Ale warto było :)
To naprawdę niezapomniana wycieczka była.
I bardzo cenny czas z moim Dzieckiem :)
Trzeba to będzie kiedyś powtórzyć :DDD

piątek, 6 listopada 2009

Jeże się jeżą, a łosie mają w nosie...

No i co ja mam, kurwa mać, zrobić z tym facetem?
Przejechałam się 120 km w jedną stronę, i 120 w drugą. Z podwójnym tankowaniem paliwa, i postojem na siusiu - wyrobiłam się w 5 godzin. Nieźle, nie? Jako kierowca, jestem z siebie całkiem zadowolona.
Mark nawet nie wpuścił mnie do domu...
Potężna panika z jego strony - co ja tu robię?! Przecież go nie uprzedziłam.
Znając jego przeszłość, jestem w stanie zrozumieć, co się stało. Któraś z poprzednich pań kontrolowała go niezapowiedzianymi nalotami. Włączył mu się odruch psa Pawłowa, zanim zdążył pomyśleć...
Nawet się nie wkurwiłam za bardzo. Liczyłam się z taką możliwością - więcej, wsiadając do samochodu miałam jasne przeczucie, że nie powinnam tego robić...
Jak zwierzę - jak jest ranne, albo chore - chowa się do nory, i gryzie, jak mu ktoś tam rękę wsadzi.
Jak wyzdrowieje, to wrócą zdrowe odruchy. Mam nadzieję.
Na razie - jutro przyjeżdża do mnie moje Dziecko. W niedzielę i poniedziałek zabieram ją na wycieczkę do Galway, Connemary i Mayo :) We wtorek idziemy na zakupy. Będziemy się świetnie razem bawiły. I nic innego się teraz dla mnie nie liczy :))))

środa, 4 listopada 2009

Czego uczą się dzieci...

W kuchni mojej Bridget, na jednej z szafek, wisi duża płachta papieru z wydrukowanymi prawdami wychowawczymi.
Bridget wychowała szóstkę dzieci, i wychowała je kapitalnie, więc ma prawo pouczać innych w tej kwestii.
Pomyślałam sobie, że wywieszę tę płachtę i u mnie, na blogu, coby podzielić się tymi mądrościami...
Płachta ma tytuł: CHILDREN LEARN WHAT THEY LIVE.
If children live with criticism - they learn to condemn.
If children live with hostility - they learn to fight.
If children live with ridicule - they learn to be shy.
If children live with shame - they learn to feel guilty.
If children live with tolerance - they learn to be patient.
If children live with encouragement - they learn confidence.
If children live with praise - they learn to appreciate.
If children live with fairness - they learn justice.
If children live with security - they learn to have faith.
If children live with approval - they learn to like themselves.
If children live with acceptance and friendship - they learn to find love in the world.
Zaczęłam od oryginału, bo moje tłumaczenie może być nie do końca adekwatne. Np. fairness i justice to różne odcienie sprawiedliwości - przy czym fairness to bardziej kwestia traktowania innych - fair play, to be fair to someone, a justice - osąd między dobrem a złem.
DZIECI UCZĄ SIĘ TEGO, CZEGO DOŚWIADCZAJĄ.
Jeśli dzieci doświadczają krytycyzmu - uczą się potępiać.
Jeśli dzieci doświadczają wrogości - uczą się walczyć.
Jeśli dzieci doświadczają ośmieszania - uczą się być nieśmiałymi.
Jeśli dzieci doświadczają wstydu - uczą się czuć się winnymi.
Jeśli dzieci doświadczają tolerancji - uczą się być cierpliwymi.
Jeśli dzieci doświadczają zachęty - uczą się zaufania.
Jeśli dzieci doświadczają pochwał - uczą się doceniać, być wdzięcznym.
Jeśli dzieci doświadczają sprawiedliwego traktowania - uczą się być sprawiedliwe.
Jeśli dzieci doświadczają bezpieczeństwa - uczą się mieć wiarę.
Jeśli dzieci doświadczają aprobaty - uczą się lubić siebie.
Jeśli dzieci doświadczają akceptacji i przyjaźni - uczą się znajdować miłość w świecie, dookoła siebie.
Poszukajcie w sobie - czego nie dostaliście w dzieciństwie od swoich rodziców - czego sami nie potraficie dać swoim dzieciom, swoim partnerom, przyjaciołom, ludziom dokoła was...
I przestańcie winić się za błędy, które popełniacie w życiu.
To błędne koło - rodzice waszych rodziców też nie byli ideałami. Ani ich rodzice...
Nie ma ideałów.
Ale jeśli ma się świadomość, czego nam w sobie brakuje - możemy pracować nad tym, żeby to odbudować, odzyskać.
Powodzenia :))))

środa, 28 października 2009

"Pana Boga zabaw" ciąg dalszy...

Wystawia nas ta Siła Wyższa na próby, mnie i Marka...
Dostał dziś przeniesienie do innych koszar. W innym mieście. Nie jakoś strasznie daleko, ale... nie będzie go w domu przez najbliższe dwa tygodnie. W kolejny weekend i tak byśmy się nie widzieli - Daria przyjeżdża, ale w ten najbliższy...
Zostaje jeszcze opcja B&B. I pewnie ta zwycięży.
A moje auto zostaje doprowadzane do porządku - pewnie jutro będzie do odbioru.
Po namyśle...
Tak, jestem nieco rozczarowana. Dużo rzeczy idzie nie po naszej myśli. Kolejne przeszkody, jakby ktoś bawił się naszym oczekiwaniem...
Z drugiej strony - podpierając się Alchemikiem znowu - Los wystawia nas na najtrudniejsze próby, przed tymi ważnymi wydarzeniami.
I - wygląda na to, że oboje nieźle to znosimy. I, zapewne, takie oczekiwanie ma też swoje zalety :PP
Przeszliśmy razem przez tyle różnych, trudnych sytuacji, że przejdziemy i przez kolejne :)
Tak miało być.

wtorek, 27 października 2009

My Soldier Boy.

Pojechałam dziś do koszar Marka, zostawić samochód do naprawy.
Fajne to ichnie wojsko - nikt nie robił problemu, że obcy cywil wjeżdża na teren jednostki :DD
Hehe... Ruch się zrobił, jak wysiedliśmy (Mark dosiadł się do mnie przy bramie, żeby mi pokazać drogę) - od razu paru kumpli się zmaterializowało, żeby mnie obe... to znaczy, żeby coś załatwić w warsztacie :PP
Nie, nie zamieniliśmy nawet słowa na nasz temat :) To nie było miejsce i czas po temu.
Nawet się nie dotknęliśmy. Ale jak tak stał na schodach do swojego biura, pokazując mi, gdzie jest przystanek autobusowy (samochód musiałam zostawić - muszą spróbować odpalić go rano, jak przyjechałam nie było żadnych problemów z zapłonem), i popatrzyliśmy na siebie w pewnym momencie, to widziałam, że on ma taką samą ochotę zedrzeć ze mnie ciuchy, jak ja z niego...
No cóż.
To nie jest jakiś super atrakcyjny facet. Łysy... OK - ogolony, wojskowa modła ;))
Korpulentny. Chociaż... ta jego korpulentność, to jedna wielka kupa mięśni, którą absolutnie uwielbiam :))
Sporo niższy ode mnie... (ale lubi żartować, że przynajmniej mniejszy nie jest :DD)
Ale za to - jak się uśmiecha...
A na dodatek w oczach ma coś takiego, że jak na mnie spojrzy, to topię się w środku, jak "mniut" :)) I kolana mi miękną. I "wogle".
I te sto procent faceta w facecie, o których już pisałam :))
Mój przystojny żołnierz :)
Obawiam się, że jestem poważnie zakochana...

niedziela, 25 października 2009

Imaginarium Dr'a Parnassusa

Nie wiem, czy będą jakieś spojlery, czy nie, ale jak ktoś ma obawy, to lepiej niech nie czyta :PP
Obsada - świetna! Film - genialny! Gorąco polecam.
Gillian przepięknie grzebie się w ludzkim umyśle, w uzależnieniach, w wyborach, jakie czynimy w życiu. O tym, co robi się dla miłości, i jak łatwo wchodzi się w układy z Diabłem.
Film wymaga skupienia i uwagi, żeby nie poumykały wszystkie smaczki, i szczegóły, dopełniające całości. Na przykład pierwsza osoba, która wpada do imaginarium - mając do wyboru wysokie schody (na których podstawie napisane jest "2x12 kroków" - terapia uzależnień, to tzw. 12 kroków) i pub, wybiera oczywiście pub :)
Za mało Johnny'ego Deppa, ale Collin Farrell też niezły, a Heath Ledger nawet bardzo bardzo dobry. Szkoda, że facet zszedł był - zapowiadał się na świetnego aktora.
W Dublinie pogoda przepiękna - cały dzień był taki, jakby to późna wiosna była, a nie koniec jesieni (tu zima zaczyna się 1 listopada). Słońce, ciepły wiaterek, zamszowa kurtka na golf okazała się błędem - było mi za gorąco.

Pana Boga zabawy w kotka i myszkę.

No i nie pojechałam.
Po tym, jak wczoraj rano Mark zadzwonił, że Sorcha ma się lepiej, że to nie ptasia grypa, i że Erin zostaje na weekend w domu - wczoraj o 1 w nocy wysłał mi sms-a, że z kolei jego młodsza córka, Kris, miała atak epilepsji, i że właśnie wsiada w samochód i jedzie do Dublina. Drugiego sms-a wysłał o 3, że dojechał na miejsce, i że zostaje z nią do poniedziałku...
Obydwa sms-y dostałam hurtem rano, jak włączyłam telefon. Na szczęście mam ludzkie odruchy - pierwszą reakcją była troska o Kris, dopiero długo, długo potem - rozczarowanie, że nasze plany znów zostają przesunięte o tydzień.
Poza tym rozczarowanie nie trwało długo - zgodnie z adoptowaną przeze mnie filozofią życiową, wszystko w życiu dzieje się po coś. Widocznie nie powinnam była dziś - prowadzić samochodu, jechać do Enniscorthy, spotykać się z Markiem (niepotrzebne skreślić). Może gdzieś na tej drodze zdarzy się paskudny wypadek, a może to ja bym go spowodowała, biorąc pod uwagę, że obudziłam się z paskudnym, quasi migrenowym bólem głowy. Albo...
Nie ma co zgadywać.
Tak miało być.
Najważniejsze w tym wszystkim, że Mark, mimo troski o Kris i pośpiechu, wysłał mi te sms-y. Jeszcze dwa miesiące temu wysłałby tylko jeden - pierwszy - żebym nie jechała na próżno. Ten drugi sms był kolejnym potwierdzeniem, że jednak coś się zmieniło na lepsze w jego stosunku do mnie.
A ja, w związku z powyższym, mam całe dwa dni dla siebie :P
Dziś idę na zakupy i do kina - Imaginarium Dr. Parnassussa wygląda obiecująco.
A jutro, jeśli nie będzie padać, zabieram Bridget na przejażdżkę. Pojedziemy sobie na lunch gdzieś, za miasto :))
A teraz idę do kościoła :) Pogadać sobie z Panem Bogiem o wydarzeniach ostatniego tygodnia ;)))

piątek, 23 października 2009

Shit happens...

No i tak się cieszyłam na nadchodzący weekend. A tu dupa...
Młodsza siostra Erin, starszej córki Marka, została przewieziona do szpitala z podejrzeniem świńskiej grypy. Jest pod kroplówkami, w ciężkim stanie. W związku z tym matka dziewczynki poprosiła go o opiekę nad Erin, która dodatkowo jest nieźle roztrzęsiona, martwiąc się o siostrę. Byłoby nieporozumieniem, żebym mu się teraz zwalała na głowę. Dzieci zawsze miały dla Marka priorytet. I dobrze.
Poza tym - nasze najbliższe spotkanie wymaga kameralnej atmosfery. Żeby można było spokojnie pogadać. Pobyć ze sobą. Nacieszyć się sobą.
No i jeszcze muszę myśleć o bezpieczeństwie własnym i Bridget - jeśli Erin też załapała wirusa, mogłabym go od niej przejąć ja, i - nie daj Boże - przekazać dalej Bridget...
Czekałam na tego faceta całe życie.
Jeden tydzień dłużej nie robi wielkiej różnicy... ;)))

czwartek, 22 października 2009

Wspominki-chichotki

Siedzę, przed tym weekendem, i wspominam.
Dziś, konkretnie, siedzę i chichoczę :))
A mianowicie przypomniał mi się pewien grudniowy dzień, zaraz po moim przyjeździe do Eire... Mark kupował prezenty gwiazdkowe. Jako osoba do bólu oszczędna, kupował sklepowe okazje. Jako jedną z takich okazji kupił swojej matce kamizelkę. Elektryczną :DD Zamiast krzesła, zapewne... hihihi
Anyway...
Jako zatwardziały empirysta postanowił kamizelkę wypróbować.
Chichotać zaczęłam już jak zobaczyłam, jak wbija swoją masę mięśniową w ten skrawek materiału. Jak się już podopinał, to musiał się trzymać sztywno, jak w gorsecie ortopedycznym. Więc miał problem, żeby wgramolić się na łóżko. Zaczęłam chichotać głośniej, patrząc dodatkowo na kabelek, zwisający z kamizelki wzdłuż jego boku. Spojrzał na mnie z ukosa - miało być groźnie, chyba, ale jak zobaczył moją minę, to nie dał rady utrzymać poważnej twarzy. Ale po chwili się opanował. Facet :) - zaczął coś robić, więc konsekwentnie dokończy, żeby nie wiem co :))
Usztywniony kamizelką, siedząc na łóżku, zaczął próbować wtykać wtyczkę do przedłużacza na podłodze. A ja, obserwując te jego próby "podłączenia się" do prądu, zwijałam się już na łóżku ze śmiechu, ze łzami w oczach.
Klął mnie, sam się śmiejąc, klął kabelek i przedłużacz... Ogólnie klął :))
W końcu wtyknął ten wtyczek, gdzie należało, usiadł z laptopem na lapie, i - cały czas próbując zachować powagę, udając że nie widzi, jak dalej zwijam się ze śmiechu - zaczął stukać w klawiaturę :))
Pewnie gdyby miał mniej, niż te 100% faceta w facecie, wyglądałby żałośnie w podobnej sytuacji.
I - do tej pory nie jestem pewna, czy to miał być z założenia prezent dla matki, czy mu się głupio przede mną zrobiło, i stąd kamizelka została prezentem.
W weekend zapytam :))

środa, 21 października 2009

Coś się kończy, coś się zaczyna...

Eamonn bardzo ułatwił mi zadanie.
Przeczytał mnie jak książkę - sam zaczął rozmowę, powiedział to, co ja chciałam mu powiedzieć, i na koniec stwierdził, że jakkolwiek dalej potoczy się jego życie - on nie chce mnie w to plątać. Bo mam za dużo własnych problemów na głowie. Że ma dla mnie całą masę uczucia, ale nie chce, żebym się dla niego poświęcała, czy była z nim z żalu czy współczucia. Żebym mu obiecała, że znajdę sobie porządnego faceta, który nie będzie przysparzał mi stresów, i będzie się mną dobrze opiekował.
Coś tam we mnie wyje, że ten facet zasługuje na dobre życie, i na to, żeby go ktoś kochał, ale... to, że on na to zasługuje, nie oznacza, że to ja mam mu to dać...
To była bardzo krótka rozmowa - życzyłam mu powodzenia, przeprosiłam, że nie mogę mu dać tego na co zasługuje, i - tyle.
Coś się skończyło.
A Mark dzwoni do mnie codziennie. Pogadać, pośmiać się, być w kontakcie.
Nie poznaję go, niemal :) Odludek, który źle się czuł wśród ludzi - zaczął regularnie odwiedzać swoich sąsiadów. Rumuńskich sąsiadów :D Na których zwykł narzekać, że urządzają głośne imprezy, i którzy wyraźnie działali mu na nerwy.
Coś się w nim najwyraźniej przełamało. Zaczął się kolejny etap w jego życiu.
Może - w naszym życiu...
Weekend pokaże.

wtorek, 20 października 2009

Trudna rozmowa.

Zbieram się w sobie na rozmowę z Eamonnem.
Rozmowa będzie tym trudniejsza, że wczoraj wylądował w szpitalu. Delirka go złapała na środku ulicy, jakieś 10 minut po tym, jak się rozstaliśmy...
Widzę, jak bardzo próbuje zerwać z nałogiem. Ale on musi to zrobić dla siebie. Nie - dlatego, że będzie się łudził, że to sposób na zdobycie moich uczuć. Zwłaszcza, że nie mam dla niego nic poza przyjaźnią i współczuciem.
Ja nie chcę, i nie mogę brać odpowiedzialności za jego życie. Za długo walczyłam o odzyskanie swojego, żeby teraz znów wpieprzać się w to samo stare bagno. Opakowane w uwielbienie, i czułość, i jeszcze kilka innych miłych rzeczy, ale to nie zmienia faktu, że to to samo bagno...
Widzę, jak wracają mi stare nawyki - kontrolowania, zapobiegania, myślenia za niego... I nawet stare bóle głowy wróciły. I to jest sygnał, który uświadomił mi, jak źle się dzieje: ostatnio bóle głowy nawiedzały mnie, zanim złożyłam pozew o rozwód - lata świetlne temu. Moje ciało wysyła mi protest przeciwko temu, co robię - wrócił stary stres - i to jest sygnał nie do zlekceważenia.
Chcę pojechać do jego domu, i powiedzieć im obojgu - jemu i jego matce, że to nie jego wina. Żeby dalej szedł tam, gdzie idzie, żeby się nie poddawał. Żeby nie miał sobie za złe, jak jeszcze parę razy upadnie na tej drodze. Że upadanie i wstawanie, to nieodłączne części cyklu. Że jest tylko człowiekiem, i żeby był dla siebie dobry.
Że jest mi bardzo przykro, ale nie możemy być nawet przyjaciółmi. Że myślałam, że dam radę, ale nie dam...

poniedziałek, 19 października 2009

Słońce przez deszcz, czyli tęcza znów na niebie :)

No i co?
Wybiłam sobie Marka z głowy, więc... wrócił :DD
Jak mówi Coelho - mężczyzna musi odejść, żeby mógł wrócić...
Usłyszałam wczoraj kilka bardzo miłych rzeczy. Między innymi, że jestem i zawsze byłam jego przyjaciółką. Że nigdy do końca mi nie ufał (i miał rację), ale to tylko z tego powodu, że on ma ogólnie problem z zaufaniem do kobiet... Że uświadomił sobie, że przez cały czas, kiedy byliśmy razem, byłam dla niego wyłącznie dobra.
Ma rację. Nawet, jak czasem on zachowywał się w stosunku do mnie nie fair, ja... nie umiałam odpłacać mu tym samym. No dobrze... Martin i Mike. To pewnie nie było fair. Ale Mark cały czas upierał się, że nie jesteśmy parą, że to tylko seks. Więc ja czułam się... wolna. Czy - biorąc pod uwagę to, co do niego czuję/wtedy czułam - powinnam była czuć się wolna? Aaaaa... Fuck that!
Czego oczy nie widzą... On o tym nie wie. I nigdy się nie dowie. Więc tego nie było. Amen.
Słuchałam go wczoraj przez telefon, i się trzęsłam. Taki wewnętrzny dygot. Radość, niedowierzanie i... strach. Że gra na moich uczuciach, bo ma ochotę na seks. Zapytałam go o to. Zarzuciłam mu nawet. Potem zapytałam, czy to aby nie jest znów atak depresji, i uczucie samotności, i jak mu minie, to znów zostanę odstawiona... Zarzekał się, że nie. Że chce się ze mną spotykać. Że jest jeszcze kilka rzeczy, które chce mi powiedzieć twarzą w twarz. Brzmiało szczerze. Nigdy mnie nie okłamał.
Zobaczymy. Nie mogę doczekać się weekendu...
Obśmiałam się, kiedy mi powiedział, że jego rumuńscy sąsiedzi z Enniscorthy pytali go gdzie jest jego żona, Beata. Zawsze ich lubiłam... :DD Sporo czasu podobno zajęło mu wytłumaczenie im, że nie ma żony. "A dzieci?" A dzieci mają dwie różne matki, ale żadna z nich to nie Beata :)) Taaa...
Dziś rano zadzwonił znowu. Pogadać. Pośmiać się. Być w kontakcie.
Oby tak dalej...
Aha... A sms nie doszedł, bo Mark zmienił numer telefonu :P Bo ten pacan, mój były mąż wydzwaniał do niego non stop, głównie w godzinach nocnych...

wtorek, 13 października 2009

Zabawa w Pigmaliona

Patrzę na swoje kontakty z Eamonnem i się zastanawiam - czy ja mu pomagam, czy nim manipuluję.
On sam twierdzi, że nasza znajomość zmieniła go w jakiś sposób.
Zaczął myśleć o swoim życiu, o tym jak by chciał, żeby wyglądało, co jest ważne, a co mniej ważne, i czego za żadne skarby robić nie warto.
Czasem czuję się, jakbym rozmawiała z dzieckiem, tłumacząc mu różne rzeczy. I właśnie ta jego dziecięca niewinność w postrzeganiu świata, i jego poczciwość - to te rzeczy, które sprawiają, że zależy mi na tym, żeby pomóc mu zmienić jego życie.
Problem w tym, że nie jestem pewna, czy on robi to dla siebie, czy wydaje mu się, że robi to dla mnie. I - kolejne pytanie - czy gdyby można było cofnąć czas, on dalej chciałby tych zmian, czy wolałby nigdy mnie nie spotkać...
Sam główny bohater twierdzi, że spotkanie mnie to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła mu się w życiu, i że - niezależnie od tego, jak sprawy potoczą się dalej, nie chciałby mnie stracić, jako przyjaciela.
A ja mam nadzieję, że on nigdy nie zacznie przeklinać tego momentu, kiedy się poznaliśmy...

piątek, 2 października 2009

Dupa... czyli podsumowanie, albo nekrolog...

Urodził się 15 maja 2007 roku. Nigdy nie był stabilny. Z zapaści przechodził w stany euforyczne, i znów zapadał się w sobie. Umierał od lutego tego roku, kilkakrotnie. Widziałam dobrze zbliżający się koniec. A dziś nadszedł dzień, żeby pożegnać go na dobre, opłakać... i pochować.
Mój zwiazek z Markiem.
May the dead lie, and may the living dance...
Jolka mówi, że każdy alkoholik kiedyś w końcu wraca do nałogu. Pieprzysz, Jolka. Ten nie wróci. Wiem dobrze, poznałam go na tyle, żeby wiedzieć. Tak samo, jak nie wróci do mnie. Wykreślił mnie ze swojego życia, jak 13 lat temu alkohol. Ale w końcu sama go o to poprosiłam, nie?
Pamiętam doskonale naszą pierwszą rozmowę. Miałam cholernego doła. Zaczęliśmy gadać na skypie ok. 8 wieczorem, i... ani się nie obejrzałam, jak była 4 rano. Po tych cholernie długich latach, kiedy mój mąż sprawił, że czułam się jak nic nie warte gówno, wreszcie znów czułam się jak kobieta. Atrakcyjna. Zmysłowa. Podziwiana. Pożądana.
I tak mi już zostało od tamtego dnia.
I za to jestem Markowi cholernie wdzięczna.
I za terapię. To za jego namową zaczęłam szukać pomocy.
Za wszystkie następstwa terapii - rozwód, odzyskanie kontaktu emocjonalnego z dzieckiem, z rodziną, ze sobą samą. Kompletną zmianę swojego życia.
I wreszcie - za Irlandię. Za pierwszą wizytę tutaj. Za gościnę przez pierwsze dwa miesiące, kiedy wyemigrowałam. I za wiedzę o tym kraju.
To jest najgorsza część - gdzie nie spojrzę, wszystko mi go przypomina. Ale to minie. Jak znów będę zakochana.
Za nasze rozmowy, które były dalszym ciągiem mojej (i jego pewnie też) terapii.
Za śpiewanie w kuchni, kiedy gotował. W łazience, pod prysznicem. W samochodzie. W sklepie... :DDDD Wariat...!
Za przepis na curry.
Za najlepszy seks w całej pierdzielonej Galaktyce... Za to, że czułam go każdą cząsteczką ciała i duszy.
Będzie mi go cholerycznie brakowało.
Wysłałam dziś do niego sms, i otrzymałam raport z doręczenia - message not delivered.
Co znaczy, że mnie zablokował.
Koniec.

sobota, 26 września 2009

Chcę być słońcem.

Zastanawiałam się dziś nad moimi zwiazkami emocjonalnymi.
To znaczy przeprowadzałam w myślach rozmowę z Eamonnem - mimo iż powiedziałam mu, że poza przyjaźnią nic więcej nie będzie, on jakoś nie przyjmuje tego do wiadomości. Skąd ja to znam? Jakbym patrzyła na swoje zachowanie w stosunku do Marka...
I tłumacząc w myślach Eamonnowi, dlaczego powinniśmy się rozstać na dobre, wytłumaczyłam przy okazji i sobie...
Jestem księżycem.
Odbijam emocje, którymi obdarzają mnie mężczyźni. Jak księżyc odbija promienie słoneczne. Jak ten pierdzielony wampir emocjonalny - biorę ciepło, a w zamian wysyłam tylko cholerne złudzenie optyczne. Puste odbicie tego, co dostaję. To działo się z Martinem, z Mike'iem, z Eamonnem... Jedyna osoba, dla której byłam słońcem, to Mark.
No, nie. Nie jedyna - potrafię być słońcem dla rodziny i przyjaciół - tam daję z siebie to, co chcę dać, bez oszukiwania. Tylko w związkach damsko-męskich jakoś tak wychodzi...
Próbując wziąć się wreszcie za pisanie, przeszukiwałam swoje cd-ki, chcąc wgrać backup "Tęczy" na laptopa. I wśród różnych plików zalazłam coś, co zatytułowałam "niewysłane listy". Listy, które pisałam do Marka w 2007, 2008 roku - wiedząc, że nigdy ich nie wyślę. Listy, w których tłumaczyłam Jemu (a zarazem sobie) dlaczego nie powinniśmy być razem. Zdziwiło mnie, jak trzeźwo potrafiłam oceniać wtedy sytuację. I jak bardzo zabrakło mi dystansu do niej, kiedy już znalazłam się tutaj. Ale kiedy Mark brał moją twarz w swoje dłonie, i całował tak, jakby chciał żebym była jego, nie było nawet setnej milimetra miejsca na dystans...
Kurwa mać.
Ostatnie dni były bardzo niedobre - miałam jakiś pierdzielony napad tęsknoty za Nim. Gdyby nie to, że nie mam kasy na bilet do E., to pewnie wysłałabym mu sms-a z błaganiem, żeby pozwolił mi przyjechać...
Kurwa, kurwa mać!!!
Czas podobno goi rany i pomaga odzyskać równowagę.
Wrednie i bez litości wykorzystuję Eamonna, żeby zapomnieć o Marku. I nic. Widząc to bezgraniczne uwielbienie dla mnie w oczach Eamo, coś krzyczy w mojej głowie "Dlaczego?! Dlaczego tamten nie może czuć do mnie tego, co ten?". Przecież jestem tą samą osobą...
A potem przychodzi drugie pytanie "Dlaczego? Dlaczego ty nie możesz czuć do Eamonna tego, co czujesz do Marka? Przecież są do siebie tak cholernie podobni...".
Dupa.
Jeśli jest jakieś życie tam, po drugiej stronie życia, to po śmierci ostro skopię tyłek temu, kto jest odpowiedzialny za ten burdel tu, na Ziemi. Jak można stworzyć świat i pozwolić, żeby najtrudniejsze sprawy były tak popierdzielone?!
Być może fakt, że mam swoje miejsce na Ziemi, to wszystko, co otrzymam w tym życiu. Być może nigdy nie spotkam tej drugiej osoby, która sprawi, że znów będę wysyłać ciepło i miłość. A może te dwa lata z Markiem to było To, i powinnam cieszyć się, że To miałam, zamiast rozpaczać, że się już skończyło.
Niemniej dalej chcę być słońcem...
Może kiedyś.
A może dopiero w następnym wcieleniu ;))

piątek, 25 września 2009

MOJA Irlandia.

Powiedziałam dziś Eamonnowi, że żałuję, że się tu nie urodziłam. Albo, że nie przyjechałam wcześniej. Kilkanaście lat wcześniej.
Tak się dzisiaj zastanawiałam, jak można tak kochać... obcy, w sumie, kraj. Jakim cudem kochałam ten kraj, zanim tu przyjechałam? Nie, niczego sobie nie wmówiłam, i nie wmawiam. To jest prawdziwe uczucie. Nadal kocham Polskę - tak, jak kocha się rodzinę, w której się urodziło. Irlandię kocham, jak rodzinę, którą się zakłada.
Mewy, które drą się nad moją głową. Smród wodorostów w zatoce, podczas odpływu. 15 minut słońca, 15 minut deszczu, 15 minut słońca, 15 minut deszczu... i tak przez kilka godzin :)) Przekupki na Henry Street, i ich "Straaa'berries! Fresh straaaa'berries!". Indian, tańczących niemal naprzeciwko Poczty Głównej, gdzie w kolumnach frontonu dalej tkwią kule z Powstania 1916 roku...
Jak to jest, że od kilku miesięcy (a przecież nie minął jeszcze rok, odkąd tu jestem), kiedy wsiadam w DART, czy w autobus, i patrzę na panoramę miasta - Liffey z jej mostami, Croke Park, Fairview, Zatokę - to czuję się "w domu", jakbym była tu od zawsze...? Że idąc ulicą, mijając ludzi, którzy się do mnie uśmiechają (przeważnie), robiąc zakupy, czytając ksiażkę, przycinając żywopłot, patrząc na rudziki, czy sroki w ogrodzie - wiem, że jestem u siebie.
Boże, jak to dobrze odnaleźć to miejsce na Ziemi, gdzie się przynależy.
Dalej szukam w sobie tych zagubionych fragmentów duszy, które wyparłam, zapomniałam, pogubiłam gdzieś po drodze. Ale teraz mogę robić to z większym spokojem, bo mam swoje miejsce.
No mam :)
Moją Irlandię.

piątek, 18 września 2009

Różne rodzaje Zieleni...

Zachwycałam się Irlandią niejednokrotnie - pięknem kraju, ułatwieniami dla mieszkających tu ludzi, i ciepłem, pogodą ducha i serdecznością Irlandczyków.
Ale wczoraj miałam okazję poznać te brudne odcienie Zieleni...
Eamonn odebrał mnie z lotniska, poszliśmy w mieście na fish&chips, a potem - ja wróciłam do domu, zostawić bagaże i przywitać się z Bridget, a jego zostawiłam w moim lokalnym pubie - miałam pogadać z Bridget przez ok. godzinkę, a potem dołączyć do niego, i rozegrać kilka rundek w bilard.
Co uczyniłam.
Stół bilardowy jest w pubie w wydzielonym pomieszczeniu. Teoretycznie jest w nim zainstalowana kamera cctv, ale - jak później się dowiedziałam - robi jedynie za atrapę. No i są przeszklone drzwi do sklepu tzw. off license (nasz monopolowy - tam te sklepy funkcjonują przy pubach).
Kiedy dotarłam do Horse & Hound, Eamonn był już w tym właśnie pokoju bilardowym, i zaprzyjaźnił się z Christ'iem i Seanem, którzy wcześniej zajmowali stół - dwóch całkiem sympatycznych facetów, jak się okazało kiedy już ich poznałam; zaczęliśmy razem grać. Atmosfera była fajna i zrelaksowana, do momentu, kiedy Christy nie odmeldował się do domu, a Sean został poproszony przez kilku innych gości w pubie o dopisanie ich na listę graczy. Najpierw był jeden starszy, dość małomówny Irlandczyk, który mocno koncentrował się na grze, ale i tak przegrał z Seanem (świetny bilardzista), a potem w pokoiku pojawił się Dave.
Eamonn wyszedł chwilkę wcześniej, żeby uruchomić szafę grającą, więc kiedy Dave się zjawił byłam w pokoju tylko ja i Sean. W pierwszej chwili, jak go zobaczyłam, zaliczyłam Dave'a do gatunku notorycznych podrywaczy - przedstawił się całując mnie w rękę (to rzadkość tutaj - przeważnie jest to normalny uścisk dłoni), rzucił kilka komentarzy na temat mojego wzrostu, i stwierdził, że widział mnie, jak wracałam ze stacji DART, po powrocie z lotniska.
Dave popisywał się strasznie, grając z Seanem (widziałam, jak bardzo wkurwiało to tego drugiego - miał ochotę na grę, a nie na robienie za tło dla napalonego koguta), ciągle do mnie podchodził i rzucał znaczące spojrzenia i teksty. I wtedy wrócił Eamonn. Dave powitał go, jego imieniem, a Eamonn zrobił się szary na twarzy.
Kiedy zapytałam go, co się stało, odpowiedział tylko - To człowiek z mojej przeszłości.
Znam przeszłość Eamonna, i nie będę się tu o niej zbytnio rozpisywać, bo i po co. Powiedzmy tylko, że ta przeszłość ma dwa kierunki - polityczny, i "azkabanowy" (tym razem to nie była pomyłka proceduralna, tylko świadomy wybór, żeby ochronić przed trudami Azkabanu bliską osobę).
Zaliczyłam Dave'a do przeszłości politycznej. Dopiero, kiedy wyciągnął z kieszeni grudkę haszu, zorientowałam się, że się pomyliłam. I wtedy sobie pomyśłałam - Toż to mój pieprzony Danny O'Grady - jak go sama sobie namalowałam, kurwa jego mać!
Sean, po rozegraniu z nim rundki, zmył się do domu. Zostaliśmy w trójkę - ja, Eamonn i Dave.
Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta - Dave mnie próbował poderwać, ja zachowywałam grzeczny dystans i poczucie humoru, a Eamonn próbował jak najczęściej stać między mną i Dave'em (ja akurat grałam z nim w bilard).
Korzystając z tego, że Dave wyszedł z pokoju na chwilę, Eamonn wrzucił wszystkie bile do luz i zakończył grę. Jak Dave wrócił, ja wyłgałam się pilnym telefonem i koniecznością pójścia do domu.
Po drodze, kiedy mnie odprowadzał, Eamonn opowiedział mi o Dave'ie więcej. I poryczał się jak dziecko, kiedy już zeszło z niego napięcie, skumulowane przez cały wieczór. A ja jestem mu cholernie wdzięczna, i dalej bardzo sobie cenię jego przyjaźń.
Materiału na książkę mam coraz więcej...

sobota, 5 września 2009

Kamień z serca

Długa, szczera rozmowa wczorajszej nocy zakończyła mój "związek" z Eamonnem.
Pewnie zbyt pochopnie nazwany związkiem, zresztą.
Ale, jak to Eamonn wczoraj powiedział - dopóki nie włożysz stopy do wody, nie wiesz czy będziesz w niej pływać. Ja też chciałam spróbować, czy coś z tego wyjdzie. Niemniej - lepiej było przerwać to wcześniej, niż później - kiedy któreś z nas zaangażowałoby się na tyle, żeby czuć się zranionym. On sam czuł, że coś nie gra między nami. To po prostu jedna z tych przyjaźni, które nie powinny były przeradzać się w nic więcej.
Dobrze, jednak, że potrafimy wrócić do przyjaźni. Zależy mi na nim - jako na człowieku. Cieszę się, że zaczął coś robić ze swoim życiem - mam tylko ogromną nadzieję, że nie przestanie teraz. A jeśli przestanie, to tym bardziej będę zadowolona, że przerwałam to teraz, zamiast wbijać się coraz bardziej w rolę Florence Nightingale.
Może jednak nie jestem już aż tak bardzo współuzależniona, jak się ostatnio obawiałam...

czwartek, 27 sierpnia 2009

O tym, jak spełniają się marzenia. Nie do końca.

Dwa tygodnie temu pomagałam kumplowi - tłumaczyłam dla niego w szpitalu, żeby mógł porozumieć się z lekarzem. Umówiliśmy się pod szpitalem, ale Marek się spóźniał - miał dojechać z innego miasta, i błądził po Dublinie. Usiadłam więc sobie w kafejce, w ogródku, zamówiłam kawę i tutejszą słodką bułkę z rodzynkami, i tak sobie siedziałam - kawa, papierosek (tak, znowu palę...) - i cieszyłam się słońcem. Aż tu nagle widzę przechodzacego ulicą Irlandczyka. I poznaję jego twarz - dwa lata temu oglądałam go w telewizji, na Travel Channel, jak oprowadzał po Dublinie amerykańską dziennikarkę... I pamiętam, że oglądając ten program, marzyłam, że któregoś dnia sama odwiedzę Dublin. A od wczoraj jestem właścicielką samochodu na dublińskich numerach. I jestem z siebie cholernie dumna.
Od niedzieli zmieniłam przyjaźń z Eamonnem na ...ciężko mi to przechodzi przez gardło. Związek.
Jest mi co najmniej dziwnie. Chyba nigdy w życiu nie czułam takiego uwielbienia i szacunku ze strony żadnego mężczyzny. Eamonn traktuje mnie, jakbym była jakimś bóstwem, które zstąpiło na ziemię. 42-letni facet, który zachowuje się jak zakochany siedemnastolatek. Nie, nie poszliśmy do łóżka. Jak to Eamonn powiedział - chce, żeby wszystko było jak należy. Na razie od przyjaźni przeszliśmy do trzymania się za rączki i kradzionych pocałunków. Cała reszta czeka na odpowiedni moment.
Koniec świata.
Tylko dlaczego, jak w moich myślach pojawia się Mark, zaczynam ryczeć, jakby świat mi się zawalał. Czy ja kiedykolwiek przestanę o nim myśleć? Czemu cały czas mam wrażenie, że to jest facet, który został stworzony po to, żebyśmy mogli być razem. Tylko, że nie będziemy.
Kurwa mać...

środa, 19 sierpnia 2009

Sprawa się rypła...

No i sprawa się rypła.
Jestem obiektem poważnych uczuć. I kompletnie nie wiem, co z tym zrobić.
Tak.
Eamonn.
Pomyślałby kto, że czterdziestoletnia, z okładem, baba powinna się zorientować, kiedy przyjaźń wykracza poza granice przyjaźni. Że kilka telefonów dziennie, po godzinie, albo i dwie, to nie jest już przyjaźń. Że kupowanie (drobnych, bo drobnych) prezentów, niemal na każdym kroku, to nie jest przejaw braterstwa. Że propozycja przeciągnięcia siedemdziesięcioletniej z kawałkiem matki (bo wiesz, ona jest zwariowana, i powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu) przez pół wyspy, tylko po to, żebym nie płaciła za autobus, to jest coś poza limitem przyjaźni...
A że nie wiem, co z tym zrobić?
Bo też się do niego przywiązałam. Bo jest dobrym człowiekiem i mnie szanuje. Bo widzę w nim też mężczyznę.
A z drugiej strony - boję się, jak cholera.
Że jak wejdę w głębszy związek z tym facetem, to cofnę się o kilka kroków na mojej drodze do własnego "ja". Że skrzywdzę jego i siebie. Że spieprzy się fajna przyjaźń, i oboje wyjdziemy z tego zranieni.
Albo, że się nam uda, a jego raczysko zabije za rok, dwa, trzy... pięć...
No i Mark. Wiem, że gdybym wpuściła Eamonna do swojego życia bliżej, niż jest teraz, byłabym w stanie zapomnieć o Marku.
Tylko nie wiem, czy tego chcę...

środa, 5 sierpnia 2009

Zjawisko, zwane Eamonn :))

Mam nowego przyjaciela :)
Ma na imię Eamonn, i jest... zjawiskowy. Powinnam chyba napisać o nim książkę.
Eamonn jest o rok starszy ode mnie, zachowuje się jak nastolatek, jest alkoholikiem, ma raka, z którym nic nie robi, i najbardziej pozytywne nastawienie do świata, jakie kiedykolwiek widziałam.
Pomimo tego, że to chodząca autodestrukcja.
Zabija się stylem życia, jakie prowadzi - pije, pali, nie sypia. Pakuje się w kłopoty na każdym kroku, jak wariat ostatni (no bo kto o zdrowych zmysłach zaglądałby Szkotowi pod kilt? Kiedy Szkot jest w silnej grupie innych Szkotów, a Eamonn ma tylko mnie za towarzystwo...?).
Przywiązał się do mnie od pierwszej rozmowy :) Nie, nie ma mowy o niczym poza przyjaźnią. Ale przyjaźń w jego wydaniu to mniej więcej tak, jak na filmie "Hangover", kiedy Alan odczytuje swój manifest - o tym, że był jednoosobowym stadem wilków, a po tym, jak jego siostra przyprowadziła do domu Douga - jego stado powiększyło się o kolejnego osobnika. Eamonn jest właśnie takim jednoosobowym stadem wilków :) Z całą masą przyjaciół. W Polsce mówimy o kimś takim "brat łata".
Dzwoni do mnie kilka razy dziennie, informując, że jeszcze dziś niczego nie pił, dając telefon różnym osobom - swojej mamie, siostrzeńcowi, przyjaciołom - poznaję ostatnio mnóstwo ludzi :D
Zachowuje się tak, jakby znał mnie od dziecka. Ma przy tym właśnie taką, typową dla tego rodzaju alkoholików, dziecięcą niewinność w postrzeganiu świata - tak trochę... czarno-biało. Jakby zatrzymał się emocjonalnie na poziomie nastolatka. Co pewnie jest zgodne z prawdą.
A ja, jak patrzę na niego, to widzę Marka - jaki mógłby być, gdyby nie przestał pić. Chwała Bogu, przestał...
A propos - spędziliśmy ze sobą ostatni weekend :) Ja i Mark. Całe cztery dni.
Od kiedy powiedział mi, zaraz na początku naszej znajomości, że wszystko w życiu dzieje się po coś - uczę się od niego ciągle nowych rzeczy. A czasem nie od niego, a - dzięki niemu. Transformuję powoli, zmieniam sposób myślenia, podejście do różnych spraw. Głównie do relacji międzyludzkich, a w szczególności do związków damsko-męskich. Uczę się dawać wolność, przestrzeń własną, drugiemu człowiekowi.
Może kiedyś nauczę się jeszcze żadać tego samego w zamian... :DDDD
W każdym razie - zaczęłam robić porządek w swoim życiu. Zerwałam z Martinem, ze 3 tygodnie nie widziałam się z Mike'iem... Może powoli wyplączę się z tych wszystkich dziwnych związków :)
Szukam dodatkowej pracy. I nawet dorwałam jakieś jednorazowe tłumaczenie. Może, pocztą pantoflową, zdobędę więcej klientów... Przydałoby się - wydatki się mnożą, apetyt rośnie w miarę jedzenia... Marzy mi się karnet do centrum rekreacyjnego i samochód. Ale to drugie, to bardzo dalekie marzenie :)
Powoli, Kobieto, nie wszytko na raz :) Cierpliwości... Zmarnowałaś kupę lat, i teraz myślisz, że nadrobisz to wszystko w kilka miesięcy?? :DDD
Boże - daj mi siłę, żebym mogła zmienić rzeczy, które dadzą się zmienić, pokorę, żebym umiała się pogodzić z tymi, których zmienić się nie da, i mądrość, żebym mogła odróżnić jedne od drugich...
I zdrowie, zdrowie...! :))
Amen.

piątek, 24 lipca 2009

Sprawa polska, samotność w wielkim mieście, i wogle...

Głupi dziennikarzyna bąknął w głupim artykuliku coś o Polakach, którzy "zabili wszystkich swoich Żydów". I to wystarczyło, żebym ruszyła do boju... lol
Ponieważ gazeta nie zareagowała w odpowiednim czasie, udałam się do ambasady.
Pan radca bardzo się ucieszył :) Jak to ujął: "większość rodaków pracuje, niektórzy czytają gazety, a niektórzy nawet reagują na to, co w nich o nas napisano" :)) Ucieszył się, że mają kogoś, kto zareagował niezależnie od ambasady.
Zobaczymy, co z tego wyniknie dalej. Być może skończy się w sądzie...
Na razie są ważniejsze sprawy.
Od kilku dni gnębi mnie dół. Pomimo moich rozlicznych podbojów, samotność daje o sobie znać. Tęsknię za Markiem. Jak zwykle. Zawsze za nim tęskniłam. Pomimo, iż wiem, że to nie jest facet dla mnie.
lol Paradoksalnie - dalej uważam, że to miłość mojego życia. Ta druga połówka, na którą się czeka od zawsze. Tylko, kurwa mać, on o tym nie wie...
Nie, nieprawda. Po prostu JA nie jestem JEGO drugą połówką.
Popieprzone to życie strasznie.
Na dodatek teraz oglądam "Wedding Planner". I jak idiotka ostatnia nadmuchuję sobie marzenia o bajce. Chociaż rozum mi mówi, że bajki nigdy nie będzie.
No i co z tego.
Ale marzyć trzeba :)
Tęsknię też za Martinem.
Czasem sobie myślę, że jakby tych dwóch dało się zmiksować, to miałabym idealnego faceta lol lol
I takiego, w którego można się wtulić, jak jest źle, i takiego, z którym można się kochać przez całą noc...
Michael... Wiem, że powinnismy przejść na wyłącznie przyjacielskie stosunki. Bo to nic więcej, jak przyjaźń, a seks z nim nic mi nie daje. Taaa... powoli należałoby zacząć czyścić ten bałagan lol lol
No i jest jeszcze Han. Z którym na razie nie muszę nic robić. Bardzo grzeczne randki mamy od dwóch miesięcy. Nie wyszliśmy poza pocałunki w policzek na pożegnanie. Bardzo dziwne mam odczucia w stosunku do niego... Facet jest moim astrologicznym bliźniakiem - urodzony tego samego dnia, miesiąca i roku, co ja. Zdaje się, że boi się poważnego związku, tak samo, jak ja. Bo ja, wbrew pozorom, mam cholernego pietra. Pewnie dlatego ładuję się w takie niemożliwe układy, bo boję się "możliwego". Han jest grzeczny, kulturalny, inteligentny, mam wrażenie, że gdzieś pod tym jego "ugładzeniem" kryje się odrobina szaleństwa i spontaniczności, tylko... A co, jeśli nie? Jeśli on faktycznie jest takim sztywnym pracoholikiem, na jakiego wygląda?
Zobaczymy, czas pokaże.
Póki co, potrzebne mi wakacje. Dobrze, że Bridget wyjeżdża na dwa tygodnie. Będę miała czas dla siebie. Może ruszę z pisaniem... Powinnam. Mam teraz bardzo dobry stan ducha do tego... lol lol lol
Na maile powinnam odpisać. Na forum się odezwać. Ale jakoś nie mogę teraz...
Może za parę dni dojdę do ładu ze sobą.
Gdyby Mark się odezwał, dostałabym zupełnie innych obrotów. To już dwa miesiące prawie...
Poczekam.

piątek, 10 lipca 2009

Szaleństwa panny B. ...Ekhem - z odzysku. Panny :) lol

Ale się porobiło...
Z pieprzonej zakonnicy, co to ino myślą czasem grzeszyła - rozpustnie się, panie dzieju, w tej Irlandii prowadzę :P
Co prawda, już się trochę ustabilizowało... Czasy, kiedy co dzień szłam na lunch z innym facetem, minęły :) (Tylko na lunch! Żeby nie było :PP)
Niemniej rozterki typu: "jak powiedzieć Mike'owi, że nie przyjadę na weekend, bo akurat ten weekend spędzam z Martinem" są w dalszym ciągu na porządku dziennym. No - może tygodniowym. A na dodatek cały czas mnie korci, żeby wysłać sms-a do Marka. Bo ten facet, niestety, dalej jest dla mnie najważniejszy...
I, tak naprawdę, za cholerę nie wiem, czemu nie zdecyduję się na jednego, i nie odpuszczę sobie reszty. Próbowałam jakichś bardzo głębokich przemyśleń, typu - pustkę emocjonalną sobie zapełniam... Dupa :D Ja nawet wyrzutów sumienia nie mam, że mam kilku kochanków na raz :D
W końcu doszłam do wniosku, że każdy z nich daje mi coś innego, z każdym jest mi dobrze na inny sposób - i tyle :) Jak znajdę kiedyś faceta, który ma w sobie wszystkich trzech - świetny seks i samczość alfa w stu procentach (Mark), wspólne zainteresowania, czułość i troskliwość (Martin), i wreszcie - partnerstwo, przyjaźń, nieprzekraczanie barier (Mike) - to pewnie podziękuję wszystkim trzem panom za wspaniały, wspólnie spędzony czas, i zostanę z tym idolem :) Póki co - dobrze mi tak, jak jest.
I tym optymistycznym akcentem, zakończę na dzień dzisiejszy :)
Slán! :)

czwartek, 9 lipca 2009

Kolejny początek

No więc, tak, nie da się ukryć, że zostałam zainspirowana przez koleżankę Idunię :P
Ale chyba też, niezależnie od tego, siedziała gdzieś we mnie potrzeba wygadania się. Wiecie, jak się mieszka samemu w obcym kraju, to najbardziej się tęskni (poza własnym dzieckiem, oczywiście) za babskimi pogaduchami przy flaszce wina. Albo przy kawie. Wszystko jedno - byle by to były babskie pogaduchy :))
Żeby można było powiedzieć, że się ryczało trzy dni, bo "miłośc mojego życia" okazała się być niezainteresowana tymi wszystkimi wspaniałymi rzeczami, które mogłabym mu zaoferować (lol!), że się właśnie ściąga z twarzy wspaniałą maseczkę oczyszczającą, albo że ta baba w opiece społecznej, to straszna krowa była, i ksenofobka na dodatek... :P
Takie normalne babskie sprawy ;)
Generalnie Moje Nowe Życie w Irlandii jest super :) Odnalazłam siebie - część tej dziewczyny, którą kiedyś zgubiłam, zadając się z kolejnymi śmieciami płci męskiej, plus tę nową część mnie, która kształtowała się tam w środku mnie latami, a o której nie miałam pojęcia, bo była skutecznie zagłuszana przez cały bałagan, jaki wyhodowałam sobie dokoła.
Teraz do kompletnego szczęścia brakuje mi tylko własnego kąta (a nie tylko własnego pokoju), mojego dziecka tu, przy mnie, i własnego psa. Samochód by się przydał, ale konieczny do szczęścia nie jest :)) A jakiś facet się zawsze znajdzie :DD Może nawet kiedyś ten właściwy :) A jak nie, to tragedii nie będzie - najwyżej będę ich używała tylko dla seksu :DDD
Fajnie jest, co jakiś czas, podnosić do góry głowę, idąc ulicą, i mówić (czasem nawet na głos) - Dzięki, że tu jestem. Dziękuję :))
I - może nawet wtedy padać deszcz :)) To nie ma najmniejszego znaczenia :))