Dziś rano obudziłam się z monstrualnym bólem głowy i jakimś takim... "nakręceniem/podminowaniem" ogólnym.
I zaczęłam się zastanawiać, czemu.
Wczoraj całkiem udany dzień był, przecież. Zaczęłam od Kościoła z Bridget (bardzo mi był wczoraj rano potrzebny taki moment wyciszenia), a skończyłam w kinie, z Markiem. I nawet udało mi się obejrzeć kawałek filmu ;))) ("Zielona strefa" z Mattem Damonem - gorąco polecam).
Potem pojechaliśmy na plażę, i było bardzo miło i romantycznie. I, stwierdzam - noszenie pończoch pod spódnicą, dziewczyny, niezwykle podnosi poziom romantyzmu u faceta. Nie mówiąc już o poziomie hormonów.
Więc, wracając do meritum - mój ból głowy zwaliłam na rozemocjonowanie wczorajszym wieczorem. Bo różne takie miłe dreszczyki mi po plecach biegały wczoraj, jeszcze długo po tym, jak wróciłam do domu, jak sobie przypominałam niektóre jego gesty i zachowania...
A dziś rano myślałam o tym, że Mark był wczoraj dość mocno rozgadany, jak na niego - narzekał na Vivien, i na to, jak rozgrywa przeciwko niemu Kristen, ich córeczkę.
I, przez kontrast, zaczęłam myśleć o moim byłym mężu i Darii. Bo przecież moje dziecko nie widziało ojca od września 2008 - bo nie chce, bo - jak mówi - nie jest gotowa na to spotkanie.
I zaskoczyłam samą siebie - popłakałam się z żalu nad tym gnojem...
Niezależnie od tego, jaki był dla mnie - wiem, że Darię kochał/kocha. I to, że dziecko nie chce go widzieć, to musi być dla niego cholerny cios. Może nawet gorszy od rozwodu, i całej reszty. Żal mi go, że nie wie, jaka z niej wspaniała dziewczyna wyrasta...
A potem zaczęłam się zastanawiać, czy ten żal dla niego, to głupia słabość z mojej strony, czy pierwszy do dawna ludzki odruch w jego kierunku.
I - dalej nie wiem...