sobota, 26 września 2009

Chcę być słońcem.

Zastanawiałam się dziś nad moimi zwiazkami emocjonalnymi.
To znaczy przeprowadzałam w myślach rozmowę z Eamonnem - mimo iż powiedziałam mu, że poza przyjaźnią nic więcej nie będzie, on jakoś nie przyjmuje tego do wiadomości. Skąd ja to znam? Jakbym patrzyła na swoje zachowanie w stosunku do Marka...
I tłumacząc w myślach Eamonnowi, dlaczego powinniśmy się rozstać na dobre, wytłumaczyłam przy okazji i sobie...
Jestem księżycem.
Odbijam emocje, którymi obdarzają mnie mężczyźni. Jak księżyc odbija promienie słoneczne. Jak ten pierdzielony wampir emocjonalny - biorę ciepło, a w zamian wysyłam tylko cholerne złudzenie optyczne. Puste odbicie tego, co dostaję. To działo się z Martinem, z Mike'iem, z Eamonnem... Jedyna osoba, dla której byłam słońcem, to Mark.
No, nie. Nie jedyna - potrafię być słońcem dla rodziny i przyjaciół - tam daję z siebie to, co chcę dać, bez oszukiwania. Tylko w związkach damsko-męskich jakoś tak wychodzi...
Próbując wziąć się wreszcie za pisanie, przeszukiwałam swoje cd-ki, chcąc wgrać backup "Tęczy" na laptopa. I wśród różnych plików zalazłam coś, co zatytułowałam "niewysłane listy". Listy, które pisałam do Marka w 2007, 2008 roku - wiedząc, że nigdy ich nie wyślę. Listy, w których tłumaczyłam Jemu (a zarazem sobie) dlaczego nie powinniśmy być razem. Zdziwiło mnie, jak trzeźwo potrafiłam oceniać wtedy sytuację. I jak bardzo zabrakło mi dystansu do niej, kiedy już znalazłam się tutaj. Ale kiedy Mark brał moją twarz w swoje dłonie, i całował tak, jakby chciał żebym była jego, nie było nawet setnej milimetra miejsca na dystans...
Kurwa mać.
Ostatnie dni były bardzo niedobre - miałam jakiś pierdzielony napad tęsknoty za Nim. Gdyby nie to, że nie mam kasy na bilet do E., to pewnie wysłałabym mu sms-a z błaganiem, żeby pozwolił mi przyjechać...
Kurwa, kurwa mać!!!
Czas podobno goi rany i pomaga odzyskać równowagę.
Wrednie i bez litości wykorzystuję Eamonna, żeby zapomnieć o Marku. I nic. Widząc to bezgraniczne uwielbienie dla mnie w oczach Eamo, coś krzyczy w mojej głowie "Dlaczego?! Dlaczego tamten nie może czuć do mnie tego, co ten?". Przecież jestem tą samą osobą...
A potem przychodzi drugie pytanie "Dlaczego? Dlaczego ty nie możesz czuć do Eamonna tego, co czujesz do Marka? Przecież są do siebie tak cholernie podobni...".
Dupa.
Jeśli jest jakieś życie tam, po drugiej stronie życia, to po śmierci ostro skopię tyłek temu, kto jest odpowiedzialny za ten burdel tu, na Ziemi. Jak można stworzyć świat i pozwolić, żeby najtrudniejsze sprawy były tak popierdzielone?!
Być może fakt, że mam swoje miejsce na Ziemi, to wszystko, co otrzymam w tym życiu. Być może nigdy nie spotkam tej drugiej osoby, która sprawi, że znów będę wysyłać ciepło i miłość. A może te dwa lata z Markiem to było To, i powinnam cieszyć się, że To miałam, zamiast rozpaczać, że się już skończyło.
Niemniej dalej chcę być słońcem...
Może kiedyś.
A może dopiero w następnym wcieleniu ;))

piątek, 25 września 2009

MOJA Irlandia.

Powiedziałam dziś Eamonnowi, że żałuję, że się tu nie urodziłam. Albo, że nie przyjechałam wcześniej. Kilkanaście lat wcześniej.
Tak się dzisiaj zastanawiałam, jak można tak kochać... obcy, w sumie, kraj. Jakim cudem kochałam ten kraj, zanim tu przyjechałam? Nie, niczego sobie nie wmówiłam, i nie wmawiam. To jest prawdziwe uczucie. Nadal kocham Polskę - tak, jak kocha się rodzinę, w której się urodziło. Irlandię kocham, jak rodzinę, którą się zakłada.
Mewy, które drą się nad moją głową. Smród wodorostów w zatoce, podczas odpływu. 15 minut słońca, 15 minut deszczu, 15 minut słońca, 15 minut deszczu... i tak przez kilka godzin :)) Przekupki na Henry Street, i ich "Straaa'berries! Fresh straaaa'berries!". Indian, tańczących niemal naprzeciwko Poczty Głównej, gdzie w kolumnach frontonu dalej tkwią kule z Powstania 1916 roku...
Jak to jest, że od kilku miesięcy (a przecież nie minął jeszcze rok, odkąd tu jestem), kiedy wsiadam w DART, czy w autobus, i patrzę na panoramę miasta - Liffey z jej mostami, Croke Park, Fairview, Zatokę - to czuję się "w domu", jakbym była tu od zawsze...? Że idąc ulicą, mijając ludzi, którzy się do mnie uśmiechają (przeważnie), robiąc zakupy, czytając ksiażkę, przycinając żywopłot, patrząc na rudziki, czy sroki w ogrodzie - wiem, że jestem u siebie.
Boże, jak to dobrze odnaleźć to miejsce na Ziemi, gdzie się przynależy.
Dalej szukam w sobie tych zagubionych fragmentów duszy, które wyparłam, zapomniałam, pogubiłam gdzieś po drodze. Ale teraz mogę robić to z większym spokojem, bo mam swoje miejsce.
No mam :)
Moją Irlandię.

piątek, 18 września 2009

Różne rodzaje Zieleni...

Zachwycałam się Irlandią niejednokrotnie - pięknem kraju, ułatwieniami dla mieszkających tu ludzi, i ciepłem, pogodą ducha i serdecznością Irlandczyków.
Ale wczoraj miałam okazję poznać te brudne odcienie Zieleni...
Eamonn odebrał mnie z lotniska, poszliśmy w mieście na fish&chips, a potem - ja wróciłam do domu, zostawić bagaże i przywitać się z Bridget, a jego zostawiłam w moim lokalnym pubie - miałam pogadać z Bridget przez ok. godzinkę, a potem dołączyć do niego, i rozegrać kilka rundek w bilard.
Co uczyniłam.
Stół bilardowy jest w pubie w wydzielonym pomieszczeniu. Teoretycznie jest w nim zainstalowana kamera cctv, ale - jak później się dowiedziałam - robi jedynie za atrapę. No i są przeszklone drzwi do sklepu tzw. off license (nasz monopolowy - tam te sklepy funkcjonują przy pubach).
Kiedy dotarłam do Horse & Hound, Eamonn był już w tym właśnie pokoju bilardowym, i zaprzyjaźnił się z Christ'iem i Seanem, którzy wcześniej zajmowali stół - dwóch całkiem sympatycznych facetów, jak się okazało kiedy już ich poznałam; zaczęliśmy razem grać. Atmosfera była fajna i zrelaksowana, do momentu, kiedy Christy nie odmeldował się do domu, a Sean został poproszony przez kilku innych gości w pubie o dopisanie ich na listę graczy. Najpierw był jeden starszy, dość małomówny Irlandczyk, który mocno koncentrował się na grze, ale i tak przegrał z Seanem (świetny bilardzista), a potem w pokoiku pojawił się Dave.
Eamonn wyszedł chwilkę wcześniej, żeby uruchomić szafę grającą, więc kiedy Dave się zjawił byłam w pokoju tylko ja i Sean. W pierwszej chwili, jak go zobaczyłam, zaliczyłam Dave'a do gatunku notorycznych podrywaczy - przedstawił się całując mnie w rękę (to rzadkość tutaj - przeważnie jest to normalny uścisk dłoni), rzucił kilka komentarzy na temat mojego wzrostu, i stwierdził, że widział mnie, jak wracałam ze stacji DART, po powrocie z lotniska.
Dave popisywał się strasznie, grając z Seanem (widziałam, jak bardzo wkurwiało to tego drugiego - miał ochotę na grę, a nie na robienie za tło dla napalonego koguta), ciągle do mnie podchodził i rzucał znaczące spojrzenia i teksty. I wtedy wrócił Eamonn. Dave powitał go, jego imieniem, a Eamonn zrobił się szary na twarzy.
Kiedy zapytałam go, co się stało, odpowiedział tylko - To człowiek z mojej przeszłości.
Znam przeszłość Eamonna, i nie będę się tu o niej zbytnio rozpisywać, bo i po co. Powiedzmy tylko, że ta przeszłość ma dwa kierunki - polityczny, i "azkabanowy" (tym razem to nie była pomyłka proceduralna, tylko świadomy wybór, żeby ochronić przed trudami Azkabanu bliską osobę).
Zaliczyłam Dave'a do przeszłości politycznej. Dopiero, kiedy wyciągnął z kieszeni grudkę haszu, zorientowałam się, że się pomyliłam. I wtedy sobie pomyśłałam - Toż to mój pieprzony Danny O'Grady - jak go sama sobie namalowałam, kurwa jego mać!
Sean, po rozegraniu z nim rundki, zmył się do domu. Zostaliśmy w trójkę - ja, Eamonn i Dave.
Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta - Dave mnie próbował poderwać, ja zachowywałam grzeczny dystans i poczucie humoru, a Eamonn próbował jak najczęściej stać między mną i Dave'em (ja akurat grałam z nim w bilard).
Korzystając z tego, że Dave wyszedł z pokoju na chwilę, Eamonn wrzucił wszystkie bile do luz i zakończył grę. Jak Dave wrócił, ja wyłgałam się pilnym telefonem i koniecznością pójścia do domu.
Po drodze, kiedy mnie odprowadzał, Eamonn opowiedział mi o Dave'ie więcej. I poryczał się jak dziecko, kiedy już zeszło z niego napięcie, skumulowane przez cały wieczór. A ja jestem mu cholernie wdzięczna, i dalej bardzo sobie cenię jego przyjaźń.
Materiału na książkę mam coraz więcej...

sobota, 5 września 2009

Kamień z serca

Długa, szczera rozmowa wczorajszej nocy zakończyła mój "związek" z Eamonnem.
Pewnie zbyt pochopnie nazwany związkiem, zresztą.
Ale, jak to Eamonn wczoraj powiedział - dopóki nie włożysz stopy do wody, nie wiesz czy będziesz w niej pływać. Ja też chciałam spróbować, czy coś z tego wyjdzie. Niemniej - lepiej było przerwać to wcześniej, niż później - kiedy któreś z nas zaangażowałoby się na tyle, żeby czuć się zranionym. On sam czuł, że coś nie gra między nami. To po prostu jedna z tych przyjaźni, które nie powinny były przeradzać się w nic więcej.
Dobrze, jednak, że potrafimy wrócić do przyjaźni. Zależy mi na nim - jako na człowieku. Cieszę się, że zaczął coś robić ze swoim życiem - mam tylko ogromną nadzieję, że nie przestanie teraz. A jeśli przestanie, to tym bardziej będę zadowolona, że przerwałam to teraz, zamiast wbijać się coraz bardziej w rolę Florence Nightingale.
Może jednak nie jestem już aż tak bardzo współuzależniona, jak się ostatnio obawiałam...