niedziela, 29 listopada 2009

Rocznica.

Spać mi się chce, jak diabli.
Ale muszę tę notkę napisać :)
Rok temu też nie spałam :)
Pakowałam walizki. I rozmyślałam...
Jak zmieścić całe życie do 15 kg torby? Plus 10 kg bagażu podręcznego...?
Książki, płyty...
Czy resztka kasy na karcie kredytowej wystarczy na życie, dokąd nie znajdę pracy?
A co będzie, jak nie znajdę? Recesja już się wtedy zaczynała...
Jak zadomowię się w Irlandii?
W Austrii było mi paskudnie - zupełnie mi tamta nacja nie odpowiadała...
Daria. To że nie zabieram jej ze sobą...
Paskudne uczucie, zostawić dziecko. W oczach wielu osób robię za wyrodną matkę...
Mała trzymała się dzielnie, dokąd nie przeszłam za barierkę. A potem, jak myślała, że jej już nie widzę, popłakała się na ramieniu mojego brata - nie chciała mnie utrudniać rozstania. Moja Dzielna Mała Dziewczynka.
Ryczałam, jak samolot startował... A potem się pozbierałam. Podjęłam decyzję i miałam zamiar konsekwentnie ją realizować.
No i Mark. Nasze pierwsze spotkanie po niemal roku, czysto korespondencyjnym...
Jego - najpierw namowy, żebym przyjechała, a potem - odradzanie. Bo go strach zaczął łapać...
Oczywiście, tradycyjnie, spóźnił się po mnie na lotnisko :D
A potem, okazało się, że Niecierpliwiec nie chciał czekać dwóch godzin, żeby mnie wieźć do domu :D Zarezerwował pokój w hotelu, w Dublinie :)
"Nie ruszaj się, Kobieto... Nawet nie drgnij..." :)))
(przepraszam za ten ekshibicjonizm, ale to w końcu mój blog, i mam se prawo powspominać, nie? :)) )
Docieranie się - co inszego jest - spotkania na neutralnym gruncie, a co inszego - mieszkanie u kogoś w domu...
Jego dziewczynki - na szczęście tu nie było problemu :) Dogadałyśmy się z mety :)
A potem - 3 miesiące bezskutecznych poszukiwań pracy... Pieniądze topniały. A ja, jak ten tonący z brzytwą - nie poddawałam się.
I w końcu - jest! :)
Na tydzień przed planowanym powrotem do Polski. Na koncie zostało mi mniej, niż sto euro...
W Dublinie, z zamieszkaniem, opieka nad starszą panią...
Pojechałam na interview z duszą na ramieniu - a co będzie, jak Babcia jest marudna i złośliwa? Jak ja to wytrzymam? Mieszkać pod jednym dachem...
A potem okazało się, że z Bridget dogaduję się lepiej, niż z własną matką. A i Dublin, którego w początkowych poszukiwaniach tak bardzo unikałam (potrzebna mi była ta wiejska sielanka bardzo, na początku), jest świetnym miastem, pełnym uroku i życia.
Dziękowałam Bogu za każdy kolejny dzień.
I nadal dziękuję.
I - oby tak do końca życia :)))))
Amen.

Właściwe miejsce.

Ciche szczęście.
Tak chyba najlepiej można określić to, jak się czuję :)
Takie małe ciepłe miejsce, które zawsze gdzieś tam jest, w środku...
To nie jest tak, że nie mogłabym żyć bez tego konkretnego faceta. Albo - że nie potrafię być szczęśliwa bez Niego.
Potrafię.
Ale siedząc w Jego kuchni, czytając książkę, zerkałam na Marka gotującego wczorajszy obiad (ja dla odmiany zrobiłam dziś lunch. I zostałam doceniona :PP), podśpiewującego sobie pod nosem, jak zwykle (to jest prawda - WSZYSCY Irlandczycy śpiewają :DD), I po prostu czułam się na swoim miejscu.
Mam nadzieję, że znacie to uczucie - takiej... właściwej przynależności. Ten dom, ten widok za oknem, ta osoba obok was - jakby nie było innego miejsca na Ziemi, gdzie powinniście, a co najważniejsze - gdzie chcielibyście być :)
Od dawna nie czułam się tak zrelaksowana, spokojna. Żadnych niepokojów.
I to uczucie warte jest wszelkich starań.

piątek, 27 listopada 2009

I znów jest różowo... :)))

Wiem, obiecywałam sobie, że odpuszczam. Że już nigdy...
Może to jest współuzależnienie. Może jakaś inna chora zależność. A może miłość...
Na pewno nie podlega to pod rozum.
Nieważne.
Ważne jest to, że jak na skrzydłach polecę jutro (jak się uda), albo w niedzielę do Enniscorthy :))))))

piątek, 20 listopada 2009

Klęska żywiołowa.

No to mamy powódź.
Dublina, na szczęście, nie dotyka, ale południe i zachód Irlandii są mocno pod wodą - dużo rzek w tym kraju, a przy ostatnich ulewach po prostu wystąpiły z brzegów. Poziom wody - 2,5 - 3 metry w niektórych miejscach.
I znów - chciał, nie chciał - myślałam o tym facecie w mundurze. Raz - ponieważ wojsko, jak zwykle w takich przypadkach - pomaga cywilom, a pamiętam, jak przy poprzedniej powodzi (akurat gadaliśmy na skype'ie) w środku nocy dostali rozkaz. A dwa - Enniscorthy jest regularnie w takich przypadkach zalewane przez River Slaney. Na szczęście dom Marka jest na wysoko, na wzgórzu.
Cieszę się, że Daria była dwa tygodnie temu - Galway jest pod wodą, drogi nieprzejezdne, ani autobusy, ani pociągi nie kursują.
Dziś dzień odpoczynku - słoneczko świeciło i cieplutko było.
A jutro znów ma lać.
Chyba dalej będę pisać :))

środa, 18 listopada 2009

Złodziejski Ryanair

Pokrótce, dla tych, co latają... (i nie czytali tej notki w Knajpie, na Alternatywie) Musiałam zmienić datę wylotu z Dublina, w istniejącej już rezerwacji. Normalna opłata w takim przypadku jest 25 euro plus różnica w cenie, jeśli nowy bilet kosztuje drożej. Poszłam na stronę Ryanaira, weszłam w sekcję "zarządzaj swoja rezerwacją", i wklepałam nową datę wylotu. Pokazało mi, że nowa cena jest o 61 euro wyższa od poprzedniej - więc musiałabym zapłacić razem 86 euro z drobnymi centami. Cuś mnie tknęło - polazłam na stronę Ryanaira, sprawdzam ile kosztuje lot na dany dzień... i ku memu ogromnemu zdziwieniu nie jest to 249,99, jak mi pokazało w "zarządzaj swoją rezerwacją", a... 73,36 Więc zdecydowanie mniej, niż zapłaciłam poprzednio, czyli różnica w cenie mnie nie dotyczy, a jedynie 25 euro opłaty manipulacyjnej. Znakomita większość ludzi nie sprawdzi regularnej ceny na stronie, tylko zapłacą, co im "zarządzaj swoją rezerwacją" pokaże. Kradzież w biały dzień. Licząc na to, że nikt nie złapie za rękę. Jak do nich zadzwoniłam, wkurwiona do granic możliwości, to najpierw próbowali ze mnie idiotkę zrobić, że niby nie rozumiem ich zasad zmiany rezerwacji. Dopiero jak im krok po kroku wyjaśniłam, że rozumiem dokładnie, tylko nie lubię jak mnie ktoś wykorzystuje seksualnie bez mojej zgody, to natychmiast zmienili ton, i zmienili mi rezerwację jedynie za opłatą manipulacyjną.
A potem napisałam maila do gazety :DDD Niech inni profitują z mojego doświadczenia.

wtorek, 17 listopada 2009

Jaś nie doczekał...

No i dupa.
Nie będzie szalonego weekendu w Enniscorthy.
Skończyło się, zanim się na dobre zaczęło.
Ale może to i dobrze.
Trochę mi żal tych dwóch lat, silnych, w końcu emocji. Lubiłam być z Markiem. Uwielbiałam być z Markiem. Nie znosiłam tylko tego, że nigdy nie wiedziałam, czego się mogę spodziewać.
Dalej uważam, że nie popełniłam aż tak wielkiego grzechu, składając mu niezapowiedzianą wizytę, żeby było to coś nie do wybaczenia. Owszem, naruszyłam jego prywatność, ale to jest coś, o czym można porozmawiać, wyjaśnić sobie różnice w osobistych granicach. No cóż, widocznie dla niego nie jest. Co tylko potwierdza to, czego cały czas się obawiałam, i co, co jakiś czas, odzywało się w mojej głowie - nigdy nie byłabym szczęśliwa z tym facetem. Coś jak Scarlett i Ashley - dwoje ludzi, wzajemnie sobą zafascynowanych, ale kompletnie nie dla siebie.
Zastanawiałam się, jaka byłaby idealna kobieta dla Marka. I wyszło mi na to, że taka, do której by coś czuł... lol lol
A on boi się cokolwiek czuć. Więc takiej kobiety nie ma. I nie ma znaczenia, jak wiele chciałabym mu dać. On po prostu nie chce tego wziąć. Albo - boi się konsekwencji tego, co by się mogło stać, gdyby zaakceptował moje uczucia. Strach przed zranieniem jest w nim silniejszy, niż strach przed samotnością...
Cóż...
Muszę to przetrawić, zaakceptować, i... życie toczy się dalej.
Idę do kina na "Facetów, którzy gapią się na kozy".
Komedia, to był jedyny wybór dla mnie na dziś.
I zakupy.
Piżamkę muszę sobie kupić na zimę. I golf. I pikowaną kamizelkę.
Przeżyję :)))

środa, 11 listopada 2009

Najlepszy weekend ever :)

No to moje dziecko dało mi znać, że wylądowało w Wawie :)
A ja mogę troszku odpocząć...
To były bardzo intensywne 4 dni :)
Ale - od początku...
Mała przylatywała w sobotę po południu (Mała, phi! :D Może ze 2 cm mniejsza ode mnie... :DDD). Eamonn prosił, żeby mu pozwolić jechać ze mną na lotnisko. Pozwoliłam. I dobrze :) Pewnie bez niego nie pchałabym się samochodem na lotnisko, tylko wzięła autobus. A tak - Daria miała niespodziankę, a poza tym, korzystając z niezłej pogody, prosto z lotniska zawiozłam ją na półwysep Howth (podobało się bardzo), a potem na Bull's Island, na plażę, zbierać muszelki (podobało się jeszcze bardziej :)).
W Irlandii, w przeciwieństwie do Polski, można wjechać samochodem na samiutka plażę :) I wcale plaża nie jest przez to brudniejsza, niż u nas :) I nikt nie szaleje, bo co jakiś czas przewija się patrol gardai :)
Do domu wróciłyśmy wieczorkiem. Bridget wychodziła z jednym z synów na kolację, więc chatę miałyśmy dla siebie - Zemsta Sithów w TV, pizza, kanapa i my :))
Następnego dnia rano spakowały-my się, zjadły co-nieco, odpaliły grata i - jazda :)
Pogoda była przepiękna - słońce, cieplutko - jak wrzesień, a nie połowa listopada :) Po autostradzie mogłam se pomykać spokojne 120 (to tu limit prędkości jest, a więcej i tak nie było potrzeba :)), dziecko podziwiało widoki za szybą: "Owieeeeczki!!! Białe krówki!!! Koniiiki!!" :DD
Ale jak dojechałyśmy do Galway, Daria stwierdziła - Mamo! Ja chcę tu mieszkać!!! :DD
Muszę przyznać, że kiedy pisałam o Galway w Alternatywie, czy Tęczy, to zupełnie inaczej je sobie wyobrażałam. Na podstawie fotek w necie, można myśleć, że Galway to niewielkie irlandzkie miasteczko rybackie, ze ślicznymi zabytkowymi uliczkami... No, to mniej więcej tak, jakby oceniać Kraków po Kazimierzu, czy Starym Mieście :DDD
Bo Galway jednoznacznie skojarzyło mi się z Krakowem :) Piękne zabytkowe centrum, a dokoła tego - wibrujące nowoczesnością centrum kulturalno-uniwersyteckie. Re-we-la-cja! :)
No a potem wyjechałyśmy z Galway w kierunku Clifden. I - niemal nie byłam w stanie prowadzić - tak mi dech zatykało z wrażenia...
Connemara jest urzekająca. Dzika przyroda, mnóstwo jezior, jeziorek, skał, skałek, góry w tle - skrzyżowanie Bieszczadów ze Szwajcarią Kaszubską... z dodatkiem czegoś, czego nie umiem nazwać, a co jest wybitnie irlandzkie ;))
Dzień chylił się ku zmierzchowi, byłam zaledwie o jakieś 30-40 km od Clifden (gryplan był, że tam nocujemy), aż tu nagle zobaczyłam znak drogowy - na Roundstone... Sprawdziłam na mapie - piękna droga (ekhem... dróżka), wzdłuż wybrzeża Atlantyku - też doprowadzi nas do Clifden, a po drodze jeszcze zaliczymy latarnię morską w Slyne Head...
Skręciłyśmy - głusza, dzicz, środek lasu... a silnik mojego a-uta przestaje pracować...
Niedziela, droga taka, że samochody może ze dwa dziennie przejeżdżają, cimno się robi, ja nawet latarki nie mam, głupia cipa, bo miałam kupić, ale jakoś nie wyszło... Dobrze, że zasięg w telefonie był, to przynajmniej poskarżyć się było komu :)
Zadzwoniłam do... Eamonna :P Rita - jego mama, poszła odmawiać nowenny. Przejeżdżał samochód - zatrzymałam.
Przemiłe małżeństwo, z córką, gdzieś tak w wieku Darii, kobita zdawała się mieć więcej pojęcia o samochodach, niż mąż - spytała czy nie przejechałam przypadkiem przez kałużę... Przejechałam. Sprawdziła kable - mokre. Czy mam WD-40? Nie, ale mam olej sylikonowy. Popryskała, powiedziała, żeby odpalić... Odpalił :)
Landara dalej sprawiała kłopoty; z jakiegoś powodu gasła, franca, na czwartym biegu... Ale Przemiłe Małżeństwo nie zostawiło nas samych sobie - powiedzieli, żeby jechać, a oni pojadą za nami, dopóki nie upewnią się, że wszystko w porządku. Odpuściłyśmy latarnię morską - pokazali nam najkrótsza drogę do Clifden, i tam się udałyśmy. Na trzecim biegu :D
Clifden - piękne :) Szukanie noclegu zaczęłyśmy od Abbyglenn Castle Hotel. 130 euro za nas obie - nie, dziękuję bardzo :) Wróciłyśmy do centrum miasteczka: nocleg ze śniadaniem - 50, przepyszna kolacja, z lampką wina dla mnie (musiałam odreagować stres) - 38. Prawie darmo :D
W naszym B&B miała być sesja tradycyjnej muzyki - ale zaczynała się ok 10.00, a ja padałam na pysk po całym dniu prowadzenia, i stresach z a-utem. Więc poszłyśmy spać - Daria była zmęczona nie mniej ode mnie :)
Rano obudził nas deszcz :) Taka jednostajna wilgoć w powietrzu, znad Atlantyku.
Irlandzkie śniadanie bardzo mojemu dziecku smakowało - zwłaszcza, że zamiast nielubianego jaja dostała trzeci plasterek bekonu :)
Wsiadłyśmy do a-uta. Odpaliło, mimo deszczu. Ufff...!!!
Eamonn zadzwonił, żeby nie wyjeżdżać z Clifden, póki nie sprawdzimy, czy a-uto działa na wszystkich biegach. Pojechałyśmy z Darią do Aldi-ka - czwórka wlazła bez problemu - hurra!!
Zrobiłyśmy małe zakupy na drogę, wsiadłyśmy do a-uta... Dupa. Nie odpala.
Jak już zaczęłam się bać, że wychechłam akumulator, wróciłam do sklepu, i zapytałam o najbliższy warsztat. Kasjer - Niemiec - nie miał pojęcia. Ale kobitka, która akuratnie robiła zakupy, powiedziała, że warsztat jest bliziutko, a ona i tak tam jedzie, więc mnie podrzuci.
Policzyłam kasę - zostało mi 87 euro :P I pełny bak paliwa, chwała Bogu.
Facet w warsztacie wsiadł do holownika - jęknęłam, licząc w wyobraźni, ile mnie będzie kosztowało samo holowanie... Po drodze spytał, jakie auto - Seat cordoba? Super! Akurat ma w warsztacie zezłomowany - będą używane części. Ufff...!!!
Wróciłyśmy z Darią do naszego B&B - torf trzaskał wesoło na kominku, dostałyśmy wielki dzban gorącej herbaty (3 euro), i czekałyśmy na kontakt z warsztatu - mechanik powiedział, że jak zobaczy, co jest grane i skalkuluje koszt naprawy - da mi znać. Po pół godzinie wiedziałam, że całość - holowanie, części i robocizna - będzie mnie kosztować 50 euro. Ufffffff!!!! Żyjemy :)
Jedyne moje zmartwienie teraz, to było - dojechać przed nocą do Dublina, przy zacinającym ulewnym deszczu...
Ale bo ja normalna jestem? :DDD
Przecież nie moglam wracać zwykłą prosta drogą. W końcu samochód, po odebraniu z warsztatu, odpalał jak nowy :)
Więc przewiozłam Darię między dwoma łańcuchami górskimi, wzdłuż kilku kolejnych jezior, drugą stroną Lough Corrib (nie mogłam sobie odpuścić :DD) - gdyby świeciło słońce, to zeszło by nam o wiele dłużej, bo zatrzymywałabym się na pstrykanie zdjęć, co kilka kilometrów :))
Do Dublina dojechałyśmy na czas, mimo ulewy. Wieczorem padłam na pysk.
Ale warto było :)
To naprawdę niezapomniana wycieczka była.
I bardzo cenny czas z moim Dzieckiem :)
Trzeba to będzie kiedyś powtórzyć :DDD

piątek, 6 listopada 2009

Jeże się jeżą, a łosie mają w nosie...

No i co ja mam, kurwa mać, zrobić z tym facetem?
Przejechałam się 120 km w jedną stronę, i 120 w drugą. Z podwójnym tankowaniem paliwa, i postojem na siusiu - wyrobiłam się w 5 godzin. Nieźle, nie? Jako kierowca, jestem z siebie całkiem zadowolona.
Mark nawet nie wpuścił mnie do domu...
Potężna panika z jego strony - co ja tu robię?! Przecież go nie uprzedziłam.
Znając jego przeszłość, jestem w stanie zrozumieć, co się stało. Któraś z poprzednich pań kontrolowała go niezapowiedzianymi nalotami. Włączył mu się odruch psa Pawłowa, zanim zdążył pomyśleć...
Nawet się nie wkurwiłam za bardzo. Liczyłam się z taką możliwością - więcej, wsiadając do samochodu miałam jasne przeczucie, że nie powinnam tego robić...
Jak zwierzę - jak jest ranne, albo chore - chowa się do nory, i gryzie, jak mu ktoś tam rękę wsadzi.
Jak wyzdrowieje, to wrócą zdrowe odruchy. Mam nadzieję.
Na razie - jutro przyjeżdża do mnie moje Dziecko. W niedzielę i poniedziałek zabieram ją na wycieczkę do Galway, Connemary i Mayo :) We wtorek idziemy na zakupy. Będziemy się świetnie razem bawiły. I nic innego się teraz dla mnie nie liczy :))))

środa, 4 listopada 2009

Czego uczą się dzieci...

W kuchni mojej Bridget, na jednej z szafek, wisi duża płachta papieru z wydrukowanymi prawdami wychowawczymi.
Bridget wychowała szóstkę dzieci, i wychowała je kapitalnie, więc ma prawo pouczać innych w tej kwestii.
Pomyślałam sobie, że wywieszę tę płachtę i u mnie, na blogu, coby podzielić się tymi mądrościami...
Płachta ma tytuł: CHILDREN LEARN WHAT THEY LIVE.
If children live with criticism - they learn to condemn.
If children live with hostility - they learn to fight.
If children live with ridicule - they learn to be shy.
If children live with shame - they learn to feel guilty.
If children live with tolerance - they learn to be patient.
If children live with encouragement - they learn confidence.
If children live with praise - they learn to appreciate.
If children live with fairness - they learn justice.
If children live with security - they learn to have faith.
If children live with approval - they learn to like themselves.
If children live with acceptance and friendship - they learn to find love in the world.
Zaczęłam od oryginału, bo moje tłumaczenie może być nie do końca adekwatne. Np. fairness i justice to różne odcienie sprawiedliwości - przy czym fairness to bardziej kwestia traktowania innych - fair play, to be fair to someone, a justice - osąd między dobrem a złem.
DZIECI UCZĄ SIĘ TEGO, CZEGO DOŚWIADCZAJĄ.
Jeśli dzieci doświadczają krytycyzmu - uczą się potępiać.
Jeśli dzieci doświadczają wrogości - uczą się walczyć.
Jeśli dzieci doświadczają ośmieszania - uczą się być nieśmiałymi.
Jeśli dzieci doświadczają wstydu - uczą się czuć się winnymi.
Jeśli dzieci doświadczają tolerancji - uczą się być cierpliwymi.
Jeśli dzieci doświadczają zachęty - uczą się zaufania.
Jeśli dzieci doświadczają pochwał - uczą się doceniać, być wdzięcznym.
Jeśli dzieci doświadczają sprawiedliwego traktowania - uczą się być sprawiedliwe.
Jeśli dzieci doświadczają bezpieczeństwa - uczą się mieć wiarę.
Jeśli dzieci doświadczają aprobaty - uczą się lubić siebie.
Jeśli dzieci doświadczają akceptacji i przyjaźni - uczą się znajdować miłość w świecie, dookoła siebie.
Poszukajcie w sobie - czego nie dostaliście w dzieciństwie od swoich rodziców - czego sami nie potraficie dać swoim dzieciom, swoim partnerom, przyjaciołom, ludziom dokoła was...
I przestańcie winić się za błędy, które popełniacie w życiu.
To błędne koło - rodzice waszych rodziców też nie byli ideałami. Ani ich rodzice...
Nie ma ideałów.
Ale jeśli ma się świadomość, czego nam w sobie brakuje - możemy pracować nad tym, żeby to odbudować, odzyskać.
Powodzenia :))))