No to moje dziecko dało mi znać, że wylądowało w Wawie :)
A ja mogę troszku odpocząć...
To były bardzo intensywne 4 dni :)
Ale - od początku...
Mała przylatywała w sobotę po południu (Mała, phi! :D Może ze 2 cm mniejsza ode mnie... :DDD). Eamonn prosił, żeby mu pozwolić jechać ze mną na lotnisko. Pozwoliłam. I dobrze :) Pewnie bez niego nie pchałabym się samochodem na lotnisko, tylko wzięła autobus. A tak - Daria miała niespodziankę, a poza tym, korzystając z niezłej pogody, prosto z lotniska zawiozłam ją na półwysep Howth (podobało się bardzo), a potem na Bull's Island, na plażę, zbierać muszelki (podobało się jeszcze bardziej :)).
W Irlandii, w przeciwieństwie do Polski, można wjechać samochodem na samiutka plażę :) I wcale plaża nie jest przez to brudniejsza, niż u nas :) I nikt nie szaleje, bo co jakiś czas przewija się patrol gardai :)
Do domu wróciłyśmy wieczorkiem. Bridget wychodziła z jednym z synów na kolację, więc chatę miałyśmy dla siebie - Zemsta Sithów w TV, pizza, kanapa i my :))
Następnego dnia rano spakowały-my się, zjadły co-nieco, odpaliły grata i - jazda :)
Pogoda była przepiękna - słońce, cieplutko - jak wrzesień, a nie połowa listopada :) Po autostradzie mogłam se pomykać spokojne 120 (to tu limit prędkości jest, a więcej i tak nie było potrzeba :)), dziecko podziwiało widoki za szybą: "Owieeeeczki!!! Białe krówki!!! Koniiiki!!" :DD
Ale jak dojechałyśmy do Galway, Daria stwierdziła - Mamo! Ja chcę tu mieszkać!!! :DD
Muszę przyznać, że kiedy pisałam o Galway w Alternatywie, czy Tęczy, to zupełnie inaczej je sobie wyobrażałam. Na podstawie fotek w necie, można myśleć, że Galway to niewielkie irlandzkie miasteczko rybackie, ze ślicznymi zabytkowymi uliczkami... No, to mniej więcej tak, jakby oceniać Kraków po Kazimierzu, czy Starym Mieście :DDD
Bo Galway jednoznacznie skojarzyło mi się z Krakowem :) Piękne zabytkowe centrum, a dokoła tego - wibrujące nowoczesnością centrum kulturalno-uniwersyteckie. Re-we-la-cja! :)
No a potem wyjechałyśmy z Galway w kierunku Clifden. I - niemal nie byłam w stanie prowadzić - tak mi dech zatykało z wrażenia...
Connemara jest urzekająca. Dzika przyroda, mnóstwo jezior, jeziorek, skał, skałek, góry w tle - skrzyżowanie Bieszczadów ze Szwajcarią Kaszubską... z dodatkiem czegoś, czego nie umiem nazwać, a co jest wybitnie irlandzkie ;))
Dzień chylił się ku zmierzchowi, byłam zaledwie o jakieś 30-40 km od Clifden (gryplan był, że tam nocujemy), aż tu nagle zobaczyłam znak drogowy - na Roundstone... Sprawdziłam na mapie - piękna droga (ekhem... dróżka), wzdłuż wybrzeża Atlantyku - też doprowadzi nas do Clifden, a po drodze jeszcze zaliczymy latarnię morską w Slyne Head...
Skręciłyśmy - głusza, dzicz, środek lasu... a silnik mojego a-uta przestaje pracować...
Niedziela, droga taka, że samochody może ze dwa dziennie przejeżdżają, cimno się robi, ja nawet latarki nie mam, głupia cipa, bo miałam kupić, ale jakoś nie wyszło... Dobrze, że zasięg w telefonie był, to przynajmniej poskarżyć się było komu :)
Zadzwoniłam do... Eamonna :P Rita - jego mama, poszła odmawiać nowenny. Przejeżdżał samochód - zatrzymałam.
Przemiłe małżeństwo, z córką, gdzieś tak w wieku Darii, kobita zdawała się mieć więcej pojęcia o samochodach, niż mąż - spytała czy nie przejechałam przypadkiem przez kałużę... Przejechałam. Sprawdziła kable - mokre. Czy mam WD-40? Nie, ale mam olej sylikonowy. Popryskała, powiedziała, żeby odpalić... Odpalił :)
Landara dalej sprawiała kłopoty; z jakiegoś powodu gasła, franca, na czwartym biegu... Ale Przemiłe Małżeństwo nie zostawiło nas samych sobie - powiedzieli, żeby jechać, a oni pojadą za nami, dopóki nie upewnią się, że wszystko w porządku. Odpuściłyśmy latarnię morską - pokazali nam najkrótsza drogę do Clifden, i tam się udałyśmy. Na trzecim biegu :D
Clifden - piękne :) Szukanie noclegu zaczęłyśmy od Abbyglenn Castle Hotel. 130 euro za nas obie - nie, dziękuję bardzo :) Wróciłyśmy do centrum miasteczka: nocleg ze śniadaniem - 50, przepyszna kolacja, z lampką wina dla mnie (musiałam odreagować stres) - 38. Prawie darmo :D
W naszym B&B miała być sesja tradycyjnej muzyki - ale zaczynała się ok 10.00, a ja padałam na pysk po całym dniu prowadzenia, i stresach z a-utem. Więc poszłyśmy spać - Daria była zmęczona nie mniej ode mnie :)
Rano obudził nas deszcz :) Taka jednostajna wilgoć w powietrzu, znad Atlantyku.
Irlandzkie śniadanie bardzo mojemu dziecku smakowało - zwłaszcza, że zamiast nielubianego jaja dostała trzeci plasterek bekonu :)
Wsiadłyśmy do a-uta. Odpaliło, mimo deszczu. Ufff...!!!
Eamonn zadzwonił, żeby nie wyjeżdżać z Clifden, póki nie sprawdzimy, czy a-uto działa na wszystkich biegach. Pojechałyśmy z Darią do Aldi-ka - czwórka wlazła bez problemu - hurra!!
Zrobiłyśmy małe zakupy na drogę, wsiadłyśmy do a-uta... Dupa. Nie odpala.
Jak już zaczęłam się bać, że wychechłam akumulator, wróciłam do sklepu, i zapytałam o najbliższy warsztat. Kasjer - Niemiec - nie miał pojęcia. Ale kobitka, która akuratnie robiła zakupy, powiedziała, że warsztat jest bliziutko, a ona i tak tam jedzie, więc mnie podrzuci.
Policzyłam kasę - zostało mi 87 euro :P I pełny bak paliwa, chwała Bogu.
Facet w warsztacie wsiadł do holownika - jęknęłam, licząc w wyobraźni, ile mnie będzie kosztowało samo holowanie... Po drodze spytał, jakie auto - Seat cordoba? Super! Akurat ma w warsztacie zezłomowany - będą używane części. Ufff...!!!
Wróciłyśmy z Darią do naszego B&B - torf trzaskał wesoło na kominku, dostałyśmy wielki dzban gorącej herbaty (3 euro), i czekałyśmy na kontakt z warsztatu - mechanik powiedział, że jak zobaczy, co jest grane i skalkuluje koszt naprawy - da mi znać. Po pół godzinie wiedziałam, że całość - holowanie, części i robocizna - będzie mnie kosztować 50 euro. Ufffffff!!!! Żyjemy :)
Jedyne moje zmartwienie teraz, to było - dojechać przed nocą do Dublina, przy zacinającym ulewnym deszczu...
Ale bo ja normalna jestem? :DDD
Przecież nie moglam wracać zwykłą prosta drogą. W końcu samochód, po odebraniu z warsztatu, odpalał jak nowy :)
Więc przewiozłam Darię między dwoma łańcuchami górskimi, wzdłuż kilku kolejnych jezior, drugą stroną Lough Corrib (nie mogłam sobie odpuścić :DD) - gdyby świeciło słońce, to zeszło by nam o wiele dłużej, bo zatrzymywałabym się na pstrykanie zdjęć, co kilka kilometrów :))
Do Dublina dojechałyśmy na czas, mimo ulewy. Wieczorem padłam na pysk.
Ale warto było :)
To naprawdę niezapomniana wycieczka była.
I bardzo cenny czas z moim Dzieckiem :)
Trzeba to będzie kiedyś powtórzyć :DDD