środa, 28 października 2009

"Pana Boga zabaw" ciąg dalszy...

Wystawia nas ta Siła Wyższa na próby, mnie i Marka...
Dostał dziś przeniesienie do innych koszar. W innym mieście. Nie jakoś strasznie daleko, ale... nie będzie go w domu przez najbliższe dwa tygodnie. W kolejny weekend i tak byśmy się nie widzieli - Daria przyjeżdża, ale w ten najbliższy...
Zostaje jeszcze opcja B&B. I pewnie ta zwycięży.
A moje auto zostaje doprowadzane do porządku - pewnie jutro będzie do odbioru.
Po namyśle...
Tak, jestem nieco rozczarowana. Dużo rzeczy idzie nie po naszej myśli. Kolejne przeszkody, jakby ktoś bawił się naszym oczekiwaniem...
Z drugiej strony - podpierając się Alchemikiem znowu - Los wystawia nas na najtrudniejsze próby, przed tymi ważnymi wydarzeniami.
I - wygląda na to, że oboje nieźle to znosimy. I, zapewne, takie oczekiwanie ma też swoje zalety :PP
Przeszliśmy razem przez tyle różnych, trudnych sytuacji, że przejdziemy i przez kolejne :)
Tak miało być.

wtorek, 27 października 2009

My Soldier Boy.

Pojechałam dziś do koszar Marka, zostawić samochód do naprawy.
Fajne to ichnie wojsko - nikt nie robił problemu, że obcy cywil wjeżdża na teren jednostki :DD
Hehe... Ruch się zrobił, jak wysiedliśmy (Mark dosiadł się do mnie przy bramie, żeby mi pokazać drogę) - od razu paru kumpli się zmaterializowało, żeby mnie obe... to znaczy, żeby coś załatwić w warsztacie :PP
Nie, nie zamieniliśmy nawet słowa na nasz temat :) To nie było miejsce i czas po temu.
Nawet się nie dotknęliśmy. Ale jak tak stał na schodach do swojego biura, pokazując mi, gdzie jest przystanek autobusowy (samochód musiałam zostawić - muszą spróbować odpalić go rano, jak przyjechałam nie było żadnych problemów z zapłonem), i popatrzyliśmy na siebie w pewnym momencie, to widziałam, że on ma taką samą ochotę zedrzeć ze mnie ciuchy, jak ja z niego...
No cóż.
To nie jest jakiś super atrakcyjny facet. Łysy... OK - ogolony, wojskowa modła ;))
Korpulentny. Chociaż... ta jego korpulentność, to jedna wielka kupa mięśni, którą absolutnie uwielbiam :))
Sporo niższy ode mnie... (ale lubi żartować, że przynajmniej mniejszy nie jest :DD)
Ale za to - jak się uśmiecha...
A na dodatek w oczach ma coś takiego, że jak na mnie spojrzy, to topię się w środku, jak "mniut" :)) I kolana mi miękną. I "wogle".
I te sto procent faceta w facecie, o których już pisałam :))
Mój przystojny żołnierz :)
Obawiam się, że jestem poważnie zakochana...

niedziela, 25 października 2009

Imaginarium Dr'a Parnassusa

Nie wiem, czy będą jakieś spojlery, czy nie, ale jak ktoś ma obawy, to lepiej niech nie czyta :PP
Obsada - świetna! Film - genialny! Gorąco polecam.
Gillian przepięknie grzebie się w ludzkim umyśle, w uzależnieniach, w wyborach, jakie czynimy w życiu. O tym, co robi się dla miłości, i jak łatwo wchodzi się w układy z Diabłem.
Film wymaga skupienia i uwagi, żeby nie poumykały wszystkie smaczki, i szczegóły, dopełniające całości. Na przykład pierwsza osoba, która wpada do imaginarium - mając do wyboru wysokie schody (na których podstawie napisane jest "2x12 kroków" - terapia uzależnień, to tzw. 12 kroków) i pub, wybiera oczywiście pub :)
Za mało Johnny'ego Deppa, ale Collin Farrell też niezły, a Heath Ledger nawet bardzo bardzo dobry. Szkoda, że facet zszedł był - zapowiadał się na świetnego aktora.
W Dublinie pogoda przepiękna - cały dzień był taki, jakby to późna wiosna była, a nie koniec jesieni (tu zima zaczyna się 1 listopada). Słońce, ciepły wiaterek, zamszowa kurtka na golf okazała się błędem - było mi za gorąco.

Pana Boga zabawy w kotka i myszkę.

No i nie pojechałam.
Po tym, jak wczoraj rano Mark zadzwonił, że Sorcha ma się lepiej, że to nie ptasia grypa, i że Erin zostaje na weekend w domu - wczoraj o 1 w nocy wysłał mi sms-a, że z kolei jego młodsza córka, Kris, miała atak epilepsji, i że właśnie wsiada w samochód i jedzie do Dublina. Drugiego sms-a wysłał o 3, że dojechał na miejsce, i że zostaje z nią do poniedziałku...
Obydwa sms-y dostałam hurtem rano, jak włączyłam telefon. Na szczęście mam ludzkie odruchy - pierwszą reakcją była troska o Kris, dopiero długo, długo potem - rozczarowanie, że nasze plany znów zostają przesunięte o tydzień.
Poza tym rozczarowanie nie trwało długo - zgodnie z adoptowaną przeze mnie filozofią życiową, wszystko w życiu dzieje się po coś. Widocznie nie powinnam była dziś - prowadzić samochodu, jechać do Enniscorthy, spotykać się z Markiem (niepotrzebne skreślić). Może gdzieś na tej drodze zdarzy się paskudny wypadek, a może to ja bym go spowodowała, biorąc pod uwagę, że obudziłam się z paskudnym, quasi migrenowym bólem głowy. Albo...
Nie ma co zgadywać.
Tak miało być.
Najważniejsze w tym wszystkim, że Mark, mimo troski o Kris i pośpiechu, wysłał mi te sms-y. Jeszcze dwa miesiące temu wysłałby tylko jeden - pierwszy - żebym nie jechała na próżno. Ten drugi sms był kolejnym potwierdzeniem, że jednak coś się zmieniło na lepsze w jego stosunku do mnie.
A ja, w związku z powyższym, mam całe dwa dni dla siebie :P
Dziś idę na zakupy i do kina - Imaginarium Dr. Parnassussa wygląda obiecująco.
A jutro, jeśli nie będzie padać, zabieram Bridget na przejażdżkę. Pojedziemy sobie na lunch gdzieś, za miasto :))
A teraz idę do kościoła :) Pogadać sobie z Panem Bogiem o wydarzeniach ostatniego tygodnia ;)))

piątek, 23 października 2009

Shit happens...

No i tak się cieszyłam na nadchodzący weekend. A tu dupa...
Młodsza siostra Erin, starszej córki Marka, została przewieziona do szpitala z podejrzeniem świńskiej grypy. Jest pod kroplówkami, w ciężkim stanie. W związku z tym matka dziewczynki poprosiła go o opiekę nad Erin, która dodatkowo jest nieźle roztrzęsiona, martwiąc się o siostrę. Byłoby nieporozumieniem, żebym mu się teraz zwalała na głowę. Dzieci zawsze miały dla Marka priorytet. I dobrze.
Poza tym - nasze najbliższe spotkanie wymaga kameralnej atmosfery. Żeby można było spokojnie pogadać. Pobyć ze sobą. Nacieszyć się sobą.
No i jeszcze muszę myśleć o bezpieczeństwie własnym i Bridget - jeśli Erin też załapała wirusa, mogłabym go od niej przejąć ja, i - nie daj Boże - przekazać dalej Bridget...
Czekałam na tego faceta całe życie.
Jeden tydzień dłużej nie robi wielkiej różnicy... ;)))

czwartek, 22 października 2009

Wspominki-chichotki

Siedzę, przed tym weekendem, i wspominam.
Dziś, konkretnie, siedzę i chichoczę :))
A mianowicie przypomniał mi się pewien grudniowy dzień, zaraz po moim przyjeździe do Eire... Mark kupował prezenty gwiazdkowe. Jako osoba do bólu oszczędna, kupował sklepowe okazje. Jako jedną z takich okazji kupił swojej matce kamizelkę. Elektryczną :DD Zamiast krzesła, zapewne... hihihi
Anyway...
Jako zatwardziały empirysta postanowił kamizelkę wypróbować.
Chichotać zaczęłam już jak zobaczyłam, jak wbija swoją masę mięśniową w ten skrawek materiału. Jak się już podopinał, to musiał się trzymać sztywno, jak w gorsecie ortopedycznym. Więc miał problem, żeby wgramolić się na łóżko. Zaczęłam chichotać głośniej, patrząc dodatkowo na kabelek, zwisający z kamizelki wzdłuż jego boku. Spojrzał na mnie z ukosa - miało być groźnie, chyba, ale jak zobaczył moją minę, to nie dał rady utrzymać poważnej twarzy. Ale po chwili się opanował. Facet :) - zaczął coś robić, więc konsekwentnie dokończy, żeby nie wiem co :))
Usztywniony kamizelką, siedząc na łóżku, zaczął próbować wtykać wtyczkę do przedłużacza na podłodze. A ja, obserwując te jego próby "podłączenia się" do prądu, zwijałam się już na łóżku ze śmiechu, ze łzami w oczach.
Klął mnie, sam się śmiejąc, klął kabelek i przedłużacz... Ogólnie klął :))
W końcu wtyknął ten wtyczek, gdzie należało, usiadł z laptopem na lapie, i - cały czas próbując zachować powagę, udając że nie widzi, jak dalej zwijam się ze śmiechu - zaczął stukać w klawiaturę :))
Pewnie gdyby miał mniej, niż te 100% faceta w facecie, wyglądałby żałośnie w podobnej sytuacji.
I - do tej pory nie jestem pewna, czy to miał być z założenia prezent dla matki, czy mu się głupio przede mną zrobiło, i stąd kamizelka została prezentem.
W weekend zapytam :))

środa, 21 października 2009

Coś się kończy, coś się zaczyna...

Eamonn bardzo ułatwił mi zadanie.
Przeczytał mnie jak książkę - sam zaczął rozmowę, powiedział to, co ja chciałam mu powiedzieć, i na koniec stwierdził, że jakkolwiek dalej potoczy się jego życie - on nie chce mnie w to plątać. Bo mam za dużo własnych problemów na głowie. Że ma dla mnie całą masę uczucia, ale nie chce, żebym się dla niego poświęcała, czy była z nim z żalu czy współczucia. Żebym mu obiecała, że znajdę sobie porządnego faceta, który nie będzie przysparzał mi stresów, i będzie się mną dobrze opiekował.
Coś tam we mnie wyje, że ten facet zasługuje na dobre życie, i na to, żeby go ktoś kochał, ale... to, że on na to zasługuje, nie oznacza, że to ja mam mu to dać...
To była bardzo krótka rozmowa - życzyłam mu powodzenia, przeprosiłam, że nie mogę mu dać tego na co zasługuje, i - tyle.
Coś się skończyło.
A Mark dzwoni do mnie codziennie. Pogadać, pośmiać się, być w kontakcie.
Nie poznaję go, niemal :) Odludek, który źle się czuł wśród ludzi - zaczął regularnie odwiedzać swoich sąsiadów. Rumuńskich sąsiadów :D Na których zwykł narzekać, że urządzają głośne imprezy, i którzy wyraźnie działali mu na nerwy.
Coś się w nim najwyraźniej przełamało. Zaczął się kolejny etap w jego życiu.
Może - w naszym życiu...
Weekend pokaże.

wtorek, 20 października 2009

Trudna rozmowa.

Zbieram się w sobie na rozmowę z Eamonnem.
Rozmowa będzie tym trudniejsza, że wczoraj wylądował w szpitalu. Delirka go złapała na środku ulicy, jakieś 10 minut po tym, jak się rozstaliśmy...
Widzę, jak bardzo próbuje zerwać z nałogiem. Ale on musi to zrobić dla siebie. Nie - dlatego, że będzie się łudził, że to sposób na zdobycie moich uczuć. Zwłaszcza, że nie mam dla niego nic poza przyjaźnią i współczuciem.
Ja nie chcę, i nie mogę brać odpowiedzialności za jego życie. Za długo walczyłam o odzyskanie swojego, żeby teraz znów wpieprzać się w to samo stare bagno. Opakowane w uwielbienie, i czułość, i jeszcze kilka innych miłych rzeczy, ale to nie zmienia faktu, że to to samo bagno...
Widzę, jak wracają mi stare nawyki - kontrolowania, zapobiegania, myślenia za niego... I nawet stare bóle głowy wróciły. I to jest sygnał, który uświadomił mi, jak źle się dzieje: ostatnio bóle głowy nawiedzały mnie, zanim złożyłam pozew o rozwód - lata świetlne temu. Moje ciało wysyła mi protest przeciwko temu, co robię - wrócił stary stres - i to jest sygnał nie do zlekceważenia.
Chcę pojechać do jego domu, i powiedzieć im obojgu - jemu i jego matce, że to nie jego wina. Żeby dalej szedł tam, gdzie idzie, żeby się nie poddawał. Żeby nie miał sobie za złe, jak jeszcze parę razy upadnie na tej drodze. Że upadanie i wstawanie, to nieodłączne części cyklu. Że jest tylko człowiekiem, i żeby był dla siebie dobry.
Że jest mi bardzo przykro, ale nie możemy być nawet przyjaciółmi. Że myślałam, że dam radę, ale nie dam...

poniedziałek, 19 października 2009

Słońce przez deszcz, czyli tęcza znów na niebie :)

No i co?
Wybiłam sobie Marka z głowy, więc... wrócił :DD
Jak mówi Coelho - mężczyzna musi odejść, żeby mógł wrócić...
Usłyszałam wczoraj kilka bardzo miłych rzeczy. Między innymi, że jestem i zawsze byłam jego przyjaciółką. Że nigdy do końca mi nie ufał (i miał rację), ale to tylko z tego powodu, że on ma ogólnie problem z zaufaniem do kobiet... Że uświadomił sobie, że przez cały czas, kiedy byliśmy razem, byłam dla niego wyłącznie dobra.
Ma rację. Nawet, jak czasem on zachowywał się w stosunku do mnie nie fair, ja... nie umiałam odpłacać mu tym samym. No dobrze... Martin i Mike. To pewnie nie było fair. Ale Mark cały czas upierał się, że nie jesteśmy parą, że to tylko seks. Więc ja czułam się... wolna. Czy - biorąc pod uwagę to, co do niego czuję/wtedy czułam - powinnam była czuć się wolna? Aaaaa... Fuck that!
Czego oczy nie widzą... On o tym nie wie. I nigdy się nie dowie. Więc tego nie było. Amen.
Słuchałam go wczoraj przez telefon, i się trzęsłam. Taki wewnętrzny dygot. Radość, niedowierzanie i... strach. Że gra na moich uczuciach, bo ma ochotę na seks. Zapytałam go o to. Zarzuciłam mu nawet. Potem zapytałam, czy to aby nie jest znów atak depresji, i uczucie samotności, i jak mu minie, to znów zostanę odstawiona... Zarzekał się, że nie. Że chce się ze mną spotykać. Że jest jeszcze kilka rzeczy, które chce mi powiedzieć twarzą w twarz. Brzmiało szczerze. Nigdy mnie nie okłamał.
Zobaczymy. Nie mogę doczekać się weekendu...
Obśmiałam się, kiedy mi powiedział, że jego rumuńscy sąsiedzi z Enniscorthy pytali go gdzie jest jego żona, Beata. Zawsze ich lubiłam... :DD Sporo czasu podobno zajęło mu wytłumaczenie im, że nie ma żony. "A dzieci?" A dzieci mają dwie różne matki, ale żadna z nich to nie Beata :)) Taaa...
Dziś rano zadzwonił znowu. Pogadać. Pośmiać się. Być w kontakcie.
Oby tak dalej...
Aha... A sms nie doszedł, bo Mark zmienił numer telefonu :P Bo ten pacan, mój były mąż wydzwaniał do niego non stop, głównie w godzinach nocnych...

wtorek, 13 października 2009

Zabawa w Pigmaliona

Patrzę na swoje kontakty z Eamonnem i się zastanawiam - czy ja mu pomagam, czy nim manipuluję.
On sam twierdzi, że nasza znajomość zmieniła go w jakiś sposób.
Zaczął myśleć o swoim życiu, o tym jak by chciał, żeby wyglądało, co jest ważne, a co mniej ważne, i czego za żadne skarby robić nie warto.
Czasem czuję się, jakbym rozmawiała z dzieckiem, tłumacząc mu różne rzeczy. I właśnie ta jego dziecięca niewinność w postrzeganiu świata, i jego poczciwość - to te rzeczy, które sprawiają, że zależy mi na tym, żeby pomóc mu zmienić jego życie.
Problem w tym, że nie jestem pewna, czy on robi to dla siebie, czy wydaje mu się, że robi to dla mnie. I - kolejne pytanie - czy gdyby można było cofnąć czas, on dalej chciałby tych zmian, czy wolałby nigdy mnie nie spotkać...
Sam główny bohater twierdzi, że spotkanie mnie to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła mu się w życiu, i że - niezależnie od tego, jak sprawy potoczą się dalej, nie chciałby mnie stracić, jako przyjaciela.
A ja mam nadzieję, że on nigdy nie zacznie przeklinać tego momentu, kiedy się poznaliśmy...

piątek, 2 października 2009

Dupa... czyli podsumowanie, albo nekrolog...

Urodził się 15 maja 2007 roku. Nigdy nie był stabilny. Z zapaści przechodził w stany euforyczne, i znów zapadał się w sobie. Umierał od lutego tego roku, kilkakrotnie. Widziałam dobrze zbliżający się koniec. A dziś nadszedł dzień, żeby pożegnać go na dobre, opłakać... i pochować.
Mój zwiazek z Markiem.
May the dead lie, and may the living dance...
Jolka mówi, że każdy alkoholik kiedyś w końcu wraca do nałogu. Pieprzysz, Jolka. Ten nie wróci. Wiem dobrze, poznałam go na tyle, żeby wiedzieć. Tak samo, jak nie wróci do mnie. Wykreślił mnie ze swojego życia, jak 13 lat temu alkohol. Ale w końcu sama go o to poprosiłam, nie?
Pamiętam doskonale naszą pierwszą rozmowę. Miałam cholernego doła. Zaczęliśmy gadać na skypie ok. 8 wieczorem, i... ani się nie obejrzałam, jak była 4 rano. Po tych cholernie długich latach, kiedy mój mąż sprawił, że czułam się jak nic nie warte gówno, wreszcie znów czułam się jak kobieta. Atrakcyjna. Zmysłowa. Podziwiana. Pożądana.
I tak mi już zostało od tamtego dnia.
I za to jestem Markowi cholernie wdzięczna.
I za terapię. To za jego namową zaczęłam szukać pomocy.
Za wszystkie następstwa terapii - rozwód, odzyskanie kontaktu emocjonalnego z dzieckiem, z rodziną, ze sobą samą. Kompletną zmianę swojego życia.
I wreszcie - za Irlandię. Za pierwszą wizytę tutaj. Za gościnę przez pierwsze dwa miesiące, kiedy wyemigrowałam. I za wiedzę o tym kraju.
To jest najgorsza część - gdzie nie spojrzę, wszystko mi go przypomina. Ale to minie. Jak znów będę zakochana.
Za nasze rozmowy, które były dalszym ciągiem mojej (i jego pewnie też) terapii.
Za śpiewanie w kuchni, kiedy gotował. W łazience, pod prysznicem. W samochodzie. W sklepie... :DDDD Wariat...!
Za przepis na curry.
Za najlepszy seks w całej pierdzielonej Galaktyce... Za to, że czułam go każdą cząsteczką ciała i duszy.
Będzie mi go cholerycznie brakowało.
Wysłałam dziś do niego sms, i otrzymałam raport z doręczenia - message not delivered.
Co znaczy, że mnie zablokował.
Koniec.